Hanna Latałło Gudowska ps.
„Sarna” batalion „Ruczaj” kompania „Tadeusz”
Pierwszy sierpnia, piękny słoneczny
dzień. Siedzimy wszystkie na naszym punkcie przy ul.
Natolińskiej 4. Wszystkie to znaczy: dr „Henryka”, Komendantka
„Halszka”, drobniutka, skromna osiemnastoletnia „Oleńka”,
dwudziestoletnia „Grażyna”, osiemnastoletnia o orientalnej
urodzie „Magda”, no i ja – najmłodsza, wysoka, szczupła,
siedemnastoletnia dziewczyna.
Mijają godziny.
To oczekiwanie jest okropne. Stan
ostrego pogotowia został odwołany, wolno nam było nawet
nocować we własnych domach, a teraz znowu siedzimy tu
i czekamy na wiadomości... Jest jakoś dziwnie cicho, nawet
sennie. Przestałyśmy już gadać ze sobą, zwierzać się. Nic
nie nucimy, każda pogrążona we własnych myślach.
Zza okien widać drzewa i padające
promyki słońca. Rozglądam się po naszym wspaniale urządzonym
punkcie. Jest to pięciopokojowy lokal na parterze z oddzielnym
wejściem z bramy (kiedyś mieściła się tu Przychodnia
Przeciwgruźlicza). Dwa pokoje mają okna od ulicy, są prawie
puste, reszta od podwórka.
Podwórko, takie sobie podwórko z
warszawskiej, zamożnej, czteropiętrowej kamienicy, z klombem
pośrodku i kapliczką.
W dużym, środkowym pokoju stoją
przygotowane łóżka, zapasowe umieszczono w jednym z dalszych
pokoi. W pokoju od podwórka jest urządzony gabinet zabiegowy z
dużym zapasem leków i narzędzi chirurgicznych. Innych mebli tu
prawie nie ma, trochę krzeseł, jakieś ławy. Widać, że tu nikt
nie mieszka. Jest jeszcze długi korytarz i kuchnia, w której
stale w olbrzymich kotłach grzejemy wodę.
Wannę i stojące w łazience kubły
też napełniłyśmy wodą. No i najważniejsze – w pierwszym
pokoju od podwórka – kilka par noszy. Poprzedni punkt mieścił
się przy ul. Mokotowskiej, od paru dni przenosiłyśmy jednak
wszystko na Natolińską. Myślę, że przydzielenie nam tego
wspaniałego punktu na Natolińskiej jest z pewnością dużą
zasługą naszej dr „Henryki”, lub może dr „Joanny”.
Dr „Joanna”. Moja znajomość z
nią datuje się od lipca 1943 r. Poprzez brata mojego, od dawna
zaangażowanego w konspiracji, trafiłam właśnie do dr „Joanny”
na ul. Wilczą, która od razu na wstępie potraktowała mnie
bardzo surowo, zapowiadając, na jakie niebezpieczeństwa będę
narażona, przestrzegała o obowiązku dotrzymania tajemnicy
wojskowej i o dyscyplinie. Musiałam stać przed nią na baczność
i wtedy wydawało mi się, że jestem już bardzo dorosła. Wkrótce
zostałam przeszkolona, potem skierowano mnie na Mokotowską,
później trafiłam do dr „Henryki”, gdzie poznałam „Grażynę”,
„Magdę” i inne dziewczęta.
Przyglądam im się teraz. Mają
bardzo miłe, młode, ładne buzie, ale za to spojrzenia poważne,
skupione, lecz pełne ufności, wiary w lepsze jutro.
...Jakie będzie to jutro?
Z zamyślenia wyrywa mnie głos
naszej pani doktor, która zaniepokojona brakiem wiadomości,
wysyła mnie do dr „Joanny” na Wilczą.
Dochodzi godzina czwarta. Skręcając
z Natolińskiej w Koszykową zauważyłam wzmożony ruch na ulicy.
Młodzi chłopcy i dziewczęta spieszą się gdzieś, niosą duże
paczki, przejeżdża jakaś wypchana pakami ryksza, prowadzona
przez młodego chłopaka w wysokich butach. Tu znowu jakiś
naładowany kosztownymi meblami samochód, zapewne unoszący
jeszcze jedną uciekającą w popłochu niemiecką rodzinę z jej
łupami. Czuje się nastrój ogólnego podniecenia.
Dr „Joannę” spotykam przed
domem, układa paczki na rykszy.
- Już wiecie – mówi – o piątej
powstanie, przecież wysłano do was łącznika – dodaje, widząc
moją osłupiałą minę.
–Wasz punkt jest przeznaczony
dla plutonów atakujących kompanię SA, skoszarowaną w gmachu
byłego Poselstwa Czechosłowackiego przy Koszykowej 18.
Patrzę na dr „Joannę”, patrzę
i nie mogę słowa wykrztusić. Biegnę za nią jeszcze na I piętro
do jej mieszkania, widzę jak szybko zbiera jakieś narzędzia
lekarskie do dużej torby – ogarnia wzrokiem swój pokój,
zabiera fotografię synka i zamyka dokładnie, bardzo dokładnie,
drzwi na klucz.
Czy przypuszczał jej mały synek, że
już nigdy nie ujrzy swojej mamy... Czy mogłam przewidzieć ja, że
jest to nasze ostatnie spotkanie... Dr „Joanna” poległa 3
sierpnia w Śródmieściu.
Na schodach mówimy sobie krótkie
„do zobaczenia” i jeszcze: „uważaj na siebie, mała!”
Szybko pędzę ulicami do naszego
punktu. Dobiegając do rogu Koszykowej i Natolińskiej, widzę jak
w otwartych oknach byłego gmachu Poselstwa Czechosłowackiego
siedzą Niemcy wygrzewając się w popołudniowym słońcu. Słychać
ich rechot i śmiechy. Wygląda na to, że nic nie przeczuwają.
Spoglądam na olbrzymią bramę tego gmachu strzeżoną przez
niemieckiego wartownika uzbrojonego po zęby.
Zerkam na zegarek. Jest godzina
16.35. Wpadam do bramy. Umowny stuk w drzwi naszego punktu. Otwiera
mi dr „Henryka”.
- No i co! Widziałaś się z
„Joanną”?
- O piątej powstanie – wołam nie
mogąc złapać tchu.
Jakby podmuch wiatru poderwał
dziewczęta. Dlaczego nas do tej pory nie zawiadomiono, przecież
doktor „Kozioł”, który był u nas na inspekcji powiedział,
że o dokładnej godzinie będziemy powiadomione przez specjalnego
łącznika. Dlaczego łącznik nie dotarł, przecież piąta za
chwilę?...
„Halszka” wybiega do kuchni, by
podgrzać wodę, dr „Henryka” sprawdza coś jeszcze w gabinecie
zabiegowym, chociaż od paru dni jest wszystko doskonale
przygotowane.
Dr „Henryka” zarządza apel.
Stajemy w szeregu. Na końcu maleńka „Oleńka”. Widzę
pobladłą twarz „Halszki” i poważne twarze naszych dziewcząt.
Odmawiamy krótką modlitwę „Boże,
pomóż nam, opiekuj się naszymi chłopcami. Boże, chroń ich,
nie pozwól, przecież Ty wszystko możesz, Boże!...”
Podnosimy się z klęczek. Staramy
się być bardzo opanowane.
Godzina 16.50. Dr „Henryka” i
„Halszka” zakładają białe fartuchy. Każda z nas ściska
swoją torbę sanitarną. Wkładamy na prawą rękę biało-czerwone
opaski.
Coś łapie za serce i w oczach tak
jakoś robi się dziwnie wilgotno.
Podchodzimy do okien od ulicy. Dom
pod trzecim znajduje się na wprost nas. W bramie
naprzeciwko tłok. Widać zwartą masę chłopców.
Przed oczami stanął mi gmach
Poselstwa Czechosłowackiego, koło którego przed chwilą
przebiegałam i masa Niemców tam stacjonujących. Za dwie minuty
piąta.
I nagle...
Wybiegają z bramy, pędzą jeden za
drugim, wspaniali, młodzi, odważni, nasi kochani chłopcy! Widać
broń w ich rękach, lśnią srebrne orzełki na czapkach. Jest ich
około trzydziestu.
Łzy płyną nam po twarzach. Coś
chwyta za serce. Nadeszła upragniona chwila. Otwieramy okna,
wychylamy się, by widzieć ich jak najdłużej, zanim dobiegną do
rogu ulicy.
Za nimi pod murem biegną dziewczęta
z noszami. Jedna przeżegnała się szybko. W sierpniowym słońcu
lśni główka najmniejszej dziewczyny.
I wtem słyszymy „Jeszcze Polska
nie zginęła”, „Niech żyje Polska” i głośne „hurra,
hurra” naszych chłopców, którzy są już na rogu ulicy, prawie
na wprost gmachu poselstwa, potem karabin maszynowy i pierwsze
strzały.
Już ich nie widzimy, zniknęli nam
za rogiem, ale za to strzelanina narasta. Jacyś ludzie, których
powstanie zaskoczyło z dala od swoich domów, kryją się
w popłochu w pobliskich bramach."Halszka" wybiega do
bramy. Oniemiali ludzie patrzą na jej biało-czerwoną opaskę
na ramieniu. Komendantka nasza mówi:
- Proszę zrobić przejście, mogą
być ranni! Powstanie wybuchło!
Strzały już słychać bez
przerwy, walka wre na całego. To chyba koniec świata! Co się
tam dzieje, co z naszymi?
Jest 17.15. Wnoszą rannego .To
dowódca I kompanii "Long",straszliwie poraniony.
Zachodzi obawa, że straci oko. Podobno na rogu Natolińskiej
padł już jeden zabity. Punktualnie o piątej.
Wszystkie dobiegamy do naszego
pierwszego rannego.Potworna ilość krwi! Dobrze, że dr
"Henryka" jest taka opanowana, bo my zupełnie
potraciłyśmy głowy. Daje nam krótkie polecenia. Trudno
uwierzyć, że tego potwornie poranionego człowieka widziałyśmy
przed chwilą jak prowadził chłopców do ataku.
Przenosimy go do pokoju zabiegowego
od podwórka. "Jadwiga", która nie dotarła na swój
punkt i zgłosiła się do nas, zaczyna ściągać mu buty z nóg,
z których płynie masa krwi. Dr "Henryka"
przystępuje do robienia opatrunków.
Ranni napływają jeden po drugim.
Podobno walka w poselstwie zażarta. Lżej rannych powstańców
nasze dziewczęta opatrują tam na miejscu, by mogli walczyć
dalej. Równocześnie z plutonem szturmowym 138, atakującym
gmach z Natolińskiej, z Mokotowskiej wyruszył do ataku pluton
139, w którym też są już ranni.
"Żubr", zastępca
dowódcy plutonu, podczas ataku ranny w nogi, jakby był w
gorączce, głośno krzyczy, że chce iść z powrotem walczyć.
Przerażone patrzymy na bladziutką
twarz dziewczyny wniesionej na noszach.
- Pani doktor, sanitariuszka ranna.
Pani doktor, szybko!
Dr "Henryka" podbiega,
przyklęka przy noszach, szybkim ruchem rozrywa bluzeczkę,
obnaża "Iskierkę" i stwierdza, że rana jest
śmiertelna. Poprzez białą bluzkę wypełza powoli czerwony
strumyczek krwi. Dostała prosto w serce...
Nowi ranni, ranna w nogę
jasnowłosa "Goplana". Okazuje się, że Niemcy
strzelają do sanitariuszek. Ranny w rękę dowódca plutonu
"Grom", wysoki, barczysty, jasnowłosy chłopak. Dr
"Henryka" woła o maseczkę z eterem dla "Groma",
chce mu wyjąć kulę, ale okazuje się, że nie potrzeba - kula
przeszła na wylot.
Przydałby się jeszcze jeden
lekarz, bo dr "Henryka" nie da sama rady. Wkrótce
zgłasza się jakiś z pobliskiej kamienicy i zaczyna pomagać.
Rannych coraz więcej. Nie nadążamy z niesieniem pomocy.
Podobno walka w poselstwie toczy się już na piętrach, o każdy
pokój.
Patrol sanitarny uszczuplony o
zabitą "Iskierkę" i ranną "Goplanę" nie
daje sobie rady w transportowaniu rannych,więc "Grażyna"
ze mną ma iść do pomocy. Biegniemy co sił. Chcę lecieć
szybciej, ale nogi jakieś takie dziwne, jak z ołowiu, takie jak
czasem we śnie, gdy się chce przed kimś uciec i nie może. I
serce tak głośno tłucze, tak głośno!
Dobiegamy do domu przy Natolińskiej
13. Jest to dom położony najbliżej poselstwa, przy rogu
Koszykowej. Stąd widać już rozwaloną bramę. Do sklepu
warzywniczego doniesiono rannego chłopca, którego wraz z
"Grażyną" musimy przenieść na punkt. Przyłącza
się jakiś mężczyzna i razem z nami chwyta za nosze.
Strzelanina nie ustępuje.
Strzelają z dwóch stron, od strony poselstwa i od strony ul.
6-go Sierpnia.
Leżący na noszach chłopiec jest
bardzo ciężko ranny i szepcze: "mamo, mamo"...Krew
dosłownie bucha. Boże, czy przeżyje?
Oglądam się za siebie. Za nami
biegną dwie dziewczyny, to chyba "Promyk" i na pewno
"Irena", znowu z jakimś rannym.
Wszystko dzieje się w
błyskawicznym tempie. Wpadamy na punkt.Patrzę na moją
spódniczkę; cały jej przód jest pochlapany krwią. W
przedpokoju pełno kałuż krwi. Wybiega do nas "Magda"
z "Oleńką", łapią nosze z rannym, wnoszą do pokoju
zabiegowego.
Znowu pędzimy z "Grażyną"
po rannych. Już teraz biegnę jak szalona, same nogi mnie niosą.
Jednak okazuje się, że i ja potrafię szybko, zwinnie biegać.
Tym razem odbieramy od cywilów rannego chłopca i szczęśliwie
docieramy do naszego punktu. Potem przynoszą jeszcze
jasnowłosego, 17-letniego powstańca, który wygląda tak
delikatnie, jak dziewczyna.
Już jest paru zabitych, wielu
rannych. Piekło, pobojowisko, niekończąca się strzelanina.
Chłopcy są pozbawieni swoich dowódców, którzy leżą u nas
na punkcie. Wszystkie łóżka zajęte, nawet ławka przyniesiona
z podwórka.
Ciało "Iskierki"
przeniesiono do małego pokoiku i położono na podłodze.
Na punkt zgłaszają się lżej
ranni, a po założeniu opatrunków biegną walczyć dalej.
Godzina 18.20. Poselstwo
Czechosłowackie zdobyte. Flaga polska powiewa nad gmachem.
Wzięto do niewoli 72 jeńców, zdobyto wiele broni, w tym 15
p.m. Z dwóch szturmowych plutonów atakujących gmach poległo 3
powstańców, 14 odniosło rany, pozostali draśnięci na
szczęście lekko. Straty wroga są znacznie większe.
Przybiegają
ludzie z okolicznych domów zobaczyć naszych dzielnych chłopców.
Płaczą, radują się, ze wzruszeniem oglądają orzełki na
czapkach, biało-czerwone opaski na rękawach. Ich synowie i
córki też walczą gdzieś na innych ulicach Warszawy, może są
też ranni, może im ktoś w tej chwili udziela pomocy. Dobrzy są
ci ludzie, tacy życzliwi, tacy serdeczni, przynoszą dla rannych
i dla nas jedzenie, prześcieradła, poduszki, chustki. Sami mają
tak niewiele, a gotowi nam wszystko oddać. Nikt z nas nie jest
jednak w stanie czegokolwiek zjeść. Przychodzą do
naszych rannych ich koledzy. Zmordowane, ale rozpromienione
twarze.
Poselstwo w naszych rękach.
Pokonaliśmy całą kompanię hitlerowców. Chłopcy opowiadają,
jak "Long" wystrzałem z pistoletu rozpoczął akcję.
Jak "Łoś" ze swoimi chłopakami skoczył pierwszy,
rozerwał kotwicą zasieki i rzucił granat. Jak "Piotr"
pruł z karabinu, a "Stary" położył strzałem
strażnika. Jak nagłym wtargnięciem zaskoczyli Niemców i
Niemcy zaczęli w popłochu uciekać. Opisują zażartą walkę w
środku gmachu. Mówią o dużych stratach, jakie ponieśli
Niemcy.
Radość wielka, sukces oczywisty,
tylko że okupiony krwią tylu wspaniałych, odważnych, stratą
"Iskierki" i "Starego" (d-ca drużyny plutonu
139).
Ranny "Żubr" dostał
szoku. Jest zrozpaczony, że nie może walczyć, że jest
bezwładny i nie może pomagać kolegom, nie chce rozstać się z
bronią. Dopiero po otrzymaniu zastrzyku powoli uspokaja się.
Wpada jakaś kobieta, szuka swojej
córki.
- Proszę pani, czy nie widziała
pani mojej Krysi? O, taka jak pani. Moja Krysia!
Widzę zmęczoną dr "Henrykę",
krążącą między rannymi, i nasze zmordowane dziewczęta.
"Goplana" stara się trzymać dzielnie, twierdzi, że
ją noga prawie nie boli. Widać, że ma gorączkę, jest taka
rozpalona.
Przychodzą chłopcy z innych
oddziałów, opowiadają jak zajmowali Mokotowską, Kruczą,
Chopina, Piusa. Nastroje świetne.Łączność oddziałów
nawiązana. Zgłaszają się po dalsze rozkazy. Do "Żubra"
przychodzą ochotnicy, których każe mi zapisywać na kartce.
Ochotnicy uzbrajani w zdobytą broń odsyłani są do dowództwa.
Powołuje się komitet przeciwpożarowy. Wszyscy chcą nam
pomagać. Ludzie wyłapują z pobliskich okolic volksdeutschów,
których doprowadzają do naszego punktu. Akcją przeciw nim
kieruje ranny "Żubr".
Znowu wnoszą rannego. Jest to
dwudziestoletni "Darek", który cudem uniknął
śmierci. Został ranny w ataku na aleję Szucha, gdzie wyginął
prawie cały jego oddział. Stamtąd właśnie napływają
najsmutniejsze wieści. Wszystkie ataki na gestapo w al. Szucha
zostały załamane. Kompania por. "Kosmy" została
wystrzelana, a rannych Niemcy podobijali. Ze zgrupowania "Jeleń",
nacierającego od Bagateli, pozostało przy życiu niewielu
powstańców. Podobno w ręce Niemców dostały się dwie
łączniczki z tego zgrupowania.
Zaglądam do pokoiku, w którym
położono "Iskierkę". Jak trudno uwierzyć w to, że
nie żyje. Wygląda jakby spała, jest taka spokojna. Widzę
klęczącego przy niej chłopca.Chłopiec trzyma twarz w
dłoniach. Cichutko zamykam drzwi. Jutro pochowamy ją wraz z
innymi zabitymi i postawimy jej mały, drewniany krzyżyk.
Nad miastem unosi się łuna
pożarów. Milkną strzały. Jest bardzo późno. Światła
zgaszone, ranni muszą spać. Niektórzy jęczą, inni majaczą
przez sen. Czuwa przy nich "Jadwiga" i "Oleńka".
Trzeba odpocząć, pospać. Nie ma
miejsca, więc kładę się w kąciku na podłodze. Widzę tam
również leżącego rannego "Łosia", dla którego
zabrakło łóżka. Przez szparę w drzwiach od sąsiedniego
pokoju przebija blask światła. Słychać brzęk odkładanych
narzędzi lekarskich. To niezmordowana dr "Henryka"
operuje rannego. Chcę usnąć, nie mogę.
Czy to możliwe, by człowiek mół
przeżyć w ciągu paru godzin aż tyle? Czy możliwe, że
istnieje jakaś dopuszczalna granica przeżywania?
Straszne jest to uczestniczenie w
śmierci. Wiem, że teraz dopiero naprawdę dorosłam...
Powoli zapadam w sen. I nagle
słyszę, cicho, cichutko drżące wzruszone głosy:
- "Boże coś Polskę..."
Zrywam się, podbiegam do okna. To
mieszkańcy tego domu nie śpią, zebrali się pod kapliczką i
pierwszy raz po pięciu latach okupacji wyrywają im się z
piersi te słowa.
Nad miastem zaległa pierwsza
powstańcza noc.