Rotmistrz Olszowski był teraz "Sokołem", organizatorem i dowódcą oddziału powstańców. Zmienił się bardzo. Z wesołego i rubasznego stał się poważnym i skupionym. W pewnych momentach był despotyczny, wręcz dyktatorski. Moja dawna z nim zażyłość przerodziła się w kontakt na dystans i wymaganie dyscypliny. Czasem tylko zażartował, ale przeważała pewność siebie, wyniosłość. Tę nagłą zmianę na pewno spowodowała odpowiedzialność za losy ludzi, którzy oddali się pod jego dowództwo.

Ludzi tych przybywało coraz więcej. Rotmistrz był znany w kamienicach Nowogrodzka 3 i 5, które miały wspólne podwórko. Wici o oddziale powstańczym szły potem szybko po całym kwadracie ulic. Ochotników, którzy pytali, kto przyjmuje, kierowano od razu do lokalu nr 9, a gdy natłok był duży, chętnych rejestrowano w bramie domu.
Ja również musiałem się zarejestrować. Po "Kobrze" z harcerstwa chciałem mieć pseudonim "Pyton", ale obecny przy spisywaniu rotmistrz "Sokół" powiedział: "Jaki tam z ciebie "Pyton", będziesz "Urwis" - i tak już zostało. Zresztą rotmistrz zawsze mówił do mnie "Wiesiu".

Wśród pierwszych w oddziale zapamiętam m.in. pchor. "Rotmistrza", Grossównę - "Bystrą", Pawła i Zenona Hoffmanów, W. Guziewicza - "Guzika", łączniczkę "Marysię", potem "Ninę", "Janę" i kolejne.

Tymczasem wokół nas zaczęła się toczyć prawdziwa wojna. Rano wstrząsnęła mną pierwsza śmierć, jaką oglądałem z bliska. Ranny został cywil na ulicy w pobliżu naszego domu. Krzyczał: "Ratujcie mnie, mam dwoje dzieci!" Byłem zawsze bardzo wrażliwy, mdlałem na widok krwi. Wtedy nie zemdlałem, nie było noszy, więc pobiegłem z kimś po mój materac. Skonał na nim podczas przenoszenia do punktu opatrunkowego.

Już tego samego dnia nasza barykada na Brackiej zdała egzamin. Dzięki obronie, jaką kierował por. "Błoniak", trzy niemieckie czołgi nie zdołały jej sforsować. Nie widziałem tego, bo nie wolno było nie biorącym udziału w akcji wychodzić z bramy, ale bardzo dobrze pamiętam "Błoniaka" zmęczonego i uradowanego. Zawsze raczej nieśmiały - promieniał ze szczęścia po tej pierwszej udanej akcji.

Mama wróciła jeszcze tego samego dnia, drugiego sierpnia, około południa. Kończyliśmy wtedy drugą barykadę, na Nowogrodzkiej. Nasze parterowe mieszkanie potrzebne było na kwatery dla szybko rosnącego oddziału, więc mama od razu przekazała je rotmistrzowi. (Przypuszczam, że pomimo naszej znajomości i tak by je zajął...) Otrzymaliśmy zastępcze na 3 piętrze. Nasz lokal nr 10 został przeznaczony na kwatery kompanii por. "Żuka". Baon rozrastał się w szybkim tempie.
Kolejno przydzielono na kwatery dalsze lokale na parterze i piętrach domów Nowogrodzka 3 i 5 od frontu. Kancelaria baonu w lokalu nr 9 otrzymała wkrótce pełne wyposażenie: ręczną centralkę telefoniczną i stojaki na broń długą, która po pewnym czasie z osobistej stała się baonową i była przydzielana na posterunki i akcje. Dalsze pomieszczenia tego lokalu również były kwaterami.
Sztab baonu mieścił się w środkowym, dużym pokoju mieszkania rotmistrz na 1 piętrze. W pozostałych pokojach były sypialnie - w pierwszym żony rotmistrza, Magierówny, i Heleny Grossówny, w ostatnim sypialnia i gabinet "Sokoła". Ponieważ pokoje były rozłożone w amfiladzie, więc łączniczki i sanitariuszki przydzielone do sztabu czekały na dyspozycje w pierwszym pokoju za ciężką kotarą.

Łączniczek było dużo, stale ich przybywało aż do końca powstania. W stosunku do chłopców, których było niewielu, "Sokół" nigdy nie używał nazwy" łącznik", lecz tylko "goniec". Może ta nomenklatura pochodziła jeszcze z kawalerii? Byłem więc "łącznikiem - gońcem". Nasze - gońców - obowiązki sformułowane były bardzo prosto: robić co każą. Jako harcerze potrafiliśmy utrzymać dyscyplinę. Przeważnie dyrygowali nami ci, koło których byliśmy najbliżej w danej chwili.

Ja formalnie byłem w dyspozycji por. "Zbyszka", ale już po zranieniu rotmistrza (4.08.44) prawie wyłącznie do jego poleceń, trochę też do por. "Litwosa". Rotmistrz długo nie leżał. Byłem świadkiem, jak w piżamie, z jedną ręką na czarnym temblaku, gasił pożar na oficynie szpitalnej (Żurawia 6).

Co jeszcze robiłem? Jak wspomniałem, wszystko, co mi kazano. Nosiłem prasę na posterunki, rozkazy, odczynniki dla por. "Litwosa". Razem z Hochmanami nosiliśmy sprzęt stołowy z "Paradisu", z trudem mieścił się w koszu. Byłem na akcji w Ymce, wracałem z powrotem ze świnią na sznurku, byłem w szpitalu św. Łazarza, również w kwaterze niemieckich kolejarzy przy Brackiej 9 po koce i pościel. Ponieważ mieliśmy przepustki stałe na cały rejon, często na polecenie "Sokoła" i innych oficerów chodziliśmy do dowództwa OW-KB na Boduena, pod różne adresy prywatne, także dalej w stronę Powiśla, Złotej. Nie zawsze były to "spacerki" bezpieczne, lecz nie traktowano nas bynajmniej ulgowo. Obowiązywało wykonanie nałożonego zadania.

Na tym tle zdarzyła mi się pewna historia - nieszczególnie miła, lecz po wielu latach mogę ją przypomnieć. Na pisemne zapotrzebowanie miałem odebrać z Punktu Zaopatrzeniowego przy ul. Wilczej i przynieść dla por. "Litwosa" jakieś odczynniki. Na Kruczej i Wspólnej zagadałem się z kolegami z Harcerskiej Poczty Polowej i wróciłem za późno. Najpierw zbeształ mnie por. "Litwos", a potem dowiedział się o tym rotmistrz "Sokół" i zarządził  "baty przed frontem", tzn. ileś tam batów na ławce. Było mi wstyd i popłakałem się. Wkroczyła jednak matka , skrytykowała w dość ... mocnych słowach werdykt rotmistrza, bo wiadomo, "że bić dzieci mogą tylko rodzice" - no i do "egzekucji" nie doszło.