Był 1 sierpień 1944 roku.
Upłynęło dwa tygodnie od naszego ślubu, a tu nadciągała
wielka burza od wschodu. Wyczuwało się, że front się zbliża, bo już
było słychać pojękiwania umęczonej ziemi, a nocą dołem rozbłyskiwało
niebo.
Mój mąż, Janusz Brzozowski ps. "Orlik", świeżo
upieczony kapral podchorąży, został powiadomiony, że ma się stawić o
14.30 na odprawę elewów podchorążówki na Nowogrodzką, a siostra męża,
Jadwiga Wykurzowa, zadzwoniła do mnie, żebym do nich dzisiaj
przyjechała. Chcieli przed nadchodzącą nawałnicą wojenną ochrzcić swego
półrocznego synka, Maćka, poprosiła mnie, abym go trzymała do chrztu.
Więc koło południa pojechaliśmy oboje do Warszawy z Konstancina
Jeziorny, gdzie zamieszkiwaliśmy z moimi rodzicami.
Bez żadnych przygotowań do chrztu udałam się z
dzieckiem, jego rodzicami i dziadkami do kościoła Zbawiciela. Po drodze
mijały nas odkryte samochody pełne żołdactwa z najeżoną bronią gotową do
strzału. Widziało się wyraźnie, że chwila wybuchu jest tuż. Po
załatwieniu formalności ksiądz udzielił sakramentu chrztu i skierował
nas przed wielki ołtarz, by dziecko polecić Bogu.
Właśnie w tej chwili rozległy się strzały, a mury kościelne wzmagały odgłosy z zewnątrz. Była godzina 17-ta.
Do kościoła schronili się wystraszeni przechodnie.
Wbiegli także nie mniej wystraszeni Niemcy szukający schronienia, jeden
z nich skrył się do konfesjonału. Wśród Niemców byli ranni, wniesiono
też zabitych. Ksiądz przyniósł maty i ułożono ich pod chórem. Znalazł
się polski lekarz, który udzielił pomocy rannym zarówno Polakom jak i
Niemcom.
Po jakimś czasie ksiądz zwrócił się do obecnych, żeby
zeszli do podziemia, bo tam będzie bezpieczniej. Sytuacja była groźna i
nie było wiadomo, co nas czeka. Na schodach prowadzących do podziemia
odbyliśmy spowiedź powszechną.
Wieczorem nadjechały wozy pancerne i zabrano rannych i zabitych Niemców.
Przesiedzieliśmy w podziemiach całą noc. Nie mogłam
zasnąć. Moja myśl biegła za mężem - gdzie też on walczy? - oraz do
Konstancina do rodziców. Od 1942 roku należałam do AK w Rejonie V Gątyń
Obwód VII "Obroża". Przeszłam przeszkolenie sanitarne i łącznościowe.
Moją komendantką była "Urszula", wielka patriotka. Z pewnością przysłała
po mnie łącznika (i rzeczywiscie tak było, do rodziców przyszedł
Norbert Pankowski, mój kolega z AK, i pytał o mnie.) Jak ja teraz
nawiążę z nimi kontakt?
Zaczęło świtać.Nikt z przebywających w podziemiach nie próbował wychylić się z kościoła.
Postanowiłam wracać do mieszkania rodziny męża na
Koszykową. Tam z pewnością mąż mnie będzie szukał. Poszłam do bocznego
wyjścia z kościoła od ulicy Mokotowskiej, wyjrzałam - było cicho i
spokojnie.
Wróciłam do podziemi i namówiłam do wyjścia całą rodzinę
męża. Pierwsza przeskoczyłam ulicę Mokotowską, nie padł żaden strzał.
Gdy zobaczyli, że można przejść, ruszyli za mną. Były już przebite
przejścia pomiędzy domami, więc przez podwórka dotarliśmy na Koszykową
35. Tam na zbudowanej w nocy barykadzie już powiewała nasza polska
flaga. Co za radość!
Paliło się zdobyte wczoraj przez powstańców Poselstwo Czechosłowackie. Zgłosiłyśmy się z babcią Wykurzową do gaszenia.