Zbigniew Freudenreich por.
"Szafrański" d-ca kompanii Kompania Odwodowa "Szafrański"
Muszę zorganizować obronę Placu
Zbawiciela, który ma odtąd, aż do końca powstania stanowić
niezdobytą redutę. Moja kompania ma zadanie zamknąć
Marszałkowską, sąsiadami naszymi są: kompania por. "Tadeusza
Leśnego" - barykada na 6 sierpnia, por. "Zawadzkiego"
- na Śniadeckich i pluton ppor. "Lisa" - na Mokotowskiej.
Zabrałem się do pracy z taką energią i poświęceniem -
jak nigdy w życiu. Sen nie istniał. Dołączyły do mnie oddziały z innych
rozbitych w czasie pierwszego dnia powstania jednostek, a więc oddziały
podporuczników: "Konrada" oraz "Kruka" i "Kopczewskiego". Zameldował się
też młody ppor. "Jankowski". Sformowałem 3 plutony, obsadzając
poszczególne drużyny swoimi chłopcami, absolwentami konspiracyjnej
szkoły podoficerskiej tzw. "kadrowcami".
Zgłosiło się też trzech
podchorążych przedwojennych: sierż. pchor. "Leszczyński", "Jędrasiak" i
wachm. pchor. "Lenas". Materiał ludzki wspaniały - lecz brak broni. To
było okropne. Mieliśmy ją zdobywać na Niemcach, ale żeby to zrobić,
trzeba mieć niezbędne minimum do zrealizowania zamierzeń. Pluton, który
trzymał barykadę na Placu Zbawiciela wyposażony był w 5 karabinów typu
Mauser, 4 pistolety automatyczne "sten", kilka sztuk broni krótkiej,
granaty angielskie - używane w ostateczności, ze względu na ich
niezawodność i skuteczność rażenia - granaty zaczepne "sidolówki"
własnej produkcji oraz butelki samozapalające. Sąsiedzi nasi chyba mieli
podobne uzbrojenie. Jedynie oddział por. "Tadeusza Leśnego" uzbrojony
był w rkm. To mizerne uzbrojenie było jednak, wbrew pozorom, skuteczne.
Gdy Niemcy przypuścili szturm na barykadę, osłaniając się czołgami,
szturm został odparty. Miałem rannych. Tragicznym przeżyciem moich
chłopców broniących Placu Zbawiciela był dzień, w którym Niemcy
usiłowali sforsować barykadę, pędząc przed czołgami ludność polską.
Trudno sobie wyobrazić perfidię tego eksperymentu. Przerażenie, które
malowało się na twarzach pędzonych ludzi, wśród nich kobiet i dzieci,
dramatyczna rola obrońców - składały się na stan ich ducha, którego
inaczej nie można było nazwać- jak rozpaczą. Z pewnością wielu cywilów
padło wtedy od bratnich kul, lecz to była straszna i nieubłagana
konieczność, twarde, nieludzkie prawo wojny. Niemcy potrafili inspirować
takie bestialstwa, na które nie ma określenia w słownictwie
ogólnoludzkim.
Wbrew jednak wszystkiemu - trzymaliśmy się. Otuchy
dodawała ludność cywilna, której ofiarność i poświęcenie były wprost
bezgraniczne. Trudno zapomnieć uroczego p.Modzelewskiego, artysty
malarza i jego żony p.Lutki - byli oni wprost ojcem i matką dla moich
chłopców.
Kierownik sklepu "Braci Pakulskich" postawił do mojej
dyspozycji wszystkie produkty żywnościowe, które aktualnie posiadał.
Smalec, który mi przekazał, stanowił okrasę do zup przynajmniej w
okresie pierwszego miesiąca powstania.
Pierwszego dnia otrzymałem zaproszenie kpt. "Golskiego"
na koncert artystów warszawskich zorganizowany w auli Architektury.
Śpiewali p. Mira Zimińska i Mieczysław Fogg - entuzjastycznie witany
jako ex- pancerniak przez zgromadzoną na sali młodzież. Program
koncertu nie został wyczerpany. Przerwała go kanonada dochodząca z
Lwowskiej. Zbiegliśmy na dół, ażeby wkrótce być świadkami widowiska
jedynego, jakie mi dane było w życiu oglądać.
Od strony Pola Mokotowskiego przerwały się przez
barykadę 2 czołgi niemieckie i wdarły w ulicę. Cała ulica Lwowska
udekorowana była wówczas chorągwiami narodowymi - po prostu płonęła
czerwienią i bielą. Na balkonach moc ludzi przyglądających się walce.
A było na co patrzeć.
Z piwnic domów grzmiała kanonada. Chłopcy, mali chłopy,
zwinnie wyskakiwali z bram i rzucali butelki samozapalające w kierunku
czołgów. Jakiś zażywny pan, jak się później okazało, chorąży ze
zgrupowania "Golskiego", dowodził spokojnym głosem całą akcją, okazując
stoickie opanowanie i spokój. A ulica grzmiała od oklasków. Z balkonów,
bagatelizując niebezpieczenstwo wychylali się ludzie, bijąc brawo i
dopingując chłopaków,- jak na meczu sportowym. Do tego mogła być zdolna
tylko walcząca Warszawa!
Czołgi wkrótce zawróciły i jak niepyszne przedarły się z powrotem za barykadę, uchodząc na Pole Mokotowskie.
Nasi przystąpili natychmiast do wzmocnienia 1 plutonem swojej kompanii załogi Politechniki.
Po ostatnich uzupełnieniach dysponowałem już jakim
takim uzbrojeniem, co pozwoliło mi, acz z wielką biedą, na wyposażenie
plutonu i wysłanie go w sukurs załodze "Golskiego".
Tutaj nasi chłopcy przeszli ciężki chrzest ogniowy.
Przybyli w samą porę i wydatnie wsparli działania, którymi dowodził mjr
"Antoni". Niemcy przypuszczali szturm za szturmem. Pierwszy raz
poznaliśmy "goliaty", małe czołgi kierowane za pomocą elektrycznych
kabli, zawierające ładunek 1 tony materiałów wybuchowych. Uderzenie
takiego czołgu, np. w mur powodowało wybuch,siłą którego mur, nawet
najgrubszy, walił się natychmiast. Unieruchomienie takiego "goliata" polegało na
przecięciu kabla nożycami, a to z kolei wymagało odwagi połączonej z
determinacją.
Tak więc, posiadając odpowiednie
środki do walki, Niemcy burzyli poszczególne pawilony Politechniki,
palili miotaczami płomieni wszystko, co stało im na
przeszkodzie, mimo naszego bezkompromisowego oporu, opłaconego
zabitymi i rannymi; wkrótce wyparli nas na drugą stronę ulicy
Noakowskiego. Tutaj umocniliśmy się.
Nastąpiły kolejne zmiany personalne
na naszym odcinku. Dowództwo po majorze "Ratuszu" przejął
ppłk "Topór".Po przejęciu dowództwa rozkazał
przemianować moją kompanię, która była kompanią odwodową, na
"kompanię szturmową" "Szafrański" (od mego
pseudonimu).
http://beret-w-akcji2.salon24.pl/220383,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-17
http://beret-w-akcji2.salon24.pl/220383,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-17