Janina Świdzińska Skorupska ps.
"Kaja" batalion "Miłosz" Kompania "Reda"
pluton "Kłos"
W sierpniu nasz kompania pod
dowództwem kpt. "Redy" kilkakrotnie próbowała atakować
gmach YMCA obsadzony przez doskonale uzbrojonych Niemców. Żaden z
tych ataków nie powiódł się. Gmach był wielki, górował nad
otoczeniem, we wszystkich umocnionych oknach czekali Niemcy i
witali nas huraganowym ogniem z broni maszynowej. Między budynkiem
i nami rozpościerało się pole śmierci...
Gmach YMCA opanowaliśmy 2 września; przyczyniło się do
tego omyłkowe zrzucenie przez niemieckiego lotnika bomby przed wejściem
do budynku, co spowodowało popłoch wśród załogi. Nasz pluton atakował od
strony ul. Książęcej. Mimo ostrzału wdarliśmy się do wnętrza.
Rozbiegliśmy się po wielkim gmachu w poszukiwaniu wycofujących się
Niemców. Któryż z chłopców, biegnących galeryjką nad basenem, zobaczył
znienawidzony mundur feldgrau*, rzucił butelkę z benzyną. Na Niemcu
zapalił się mundur. Razem z koleżanką stłumiłyśmy ogień i opatrzyły
wziętego do niewoli. Został odwieziony do szpitala. Dowódcę załogi YMCA
zatrzymała "Dzidka" uzbrojona tylko w granat.
Uwolniliśmy kilku Polaków znajdujących się w budynku.
Zdobyliśmy żywe świnie! (Przez parę dni jedliśmy wspaniałe, mięsne
obiady, które długo wspominaliśmy.) Zdobyliśmy również broń i amunicję.
Przepełniało nas wspaniałe uczucie zwycięstwa nad wrogiem.
Po powrocie do naszej kwatery Książęca 7 zastałyśmy
przyniesionego na noszach spod YMCA poległego podczas ataku pchor.
"Leszka". Był naszym ulubionym kolegą... Radość ze zdobycia YMCA
momentalnie przygasła. Przenieśliśmy nosze z ciałem do drewnianej szopy.
Razem z "Niutką" oczyściłyśmy z krwi i ziemi kombinezon na zmarłym.
Zobaczyłyśmy, że ciało przeszyła cała seria z karabinu maszynowego,
jedna z kul utkwiła w czole. Chłopcy przynieśli skądś zbitą z surowego
drewna trumnę, a my pobiegłyśmy do ogrodu Instytutu Głuchoniemych i
Ociemniałych po kwiaty. Rosło ich tam pełno; przez cały sierpień nikt
ich nie mógł zrywać, bo teren był ostrzeliwany z YMCA. Zerwałyśmy całe
naręcza i ubrałyśmy nimi ciało kolegi.
Pogrzeb "Leszka" odbył się nazajutrz wspólnie z pogrzebem por. "Kilofa" dowódcy III plutonu.
Pochowani zostali obok innych, wcześniej poległych.
Pogrzebu tego nigdy nie zapomnimy... Zrobił on wielkie wrażenie nie
tylko na nas, towarzyszach broni, ale również na osobach obcych, które
przypadkowo w nim uczestniczyły. Oto opis pogrzebu zachowany w notatkach
powstańczych Leszka Proroka**:
"Na dziedzińcu Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych
długi dwuszereg załamany w podkowę. Pośrodku dwie trumny. Za trumnami na
trawniku, pod starym kasztanem dwa świeżo wykopane groby. Na twarzach
obecnych wzruszenie.
Przed dwuszereg występuje ksiądz staruszek***, od wielu
lat kapelan Instytutu. Od początku Powstania dzieli los swych
wychowanków, tworzących wojsko jedyne w swoim rodzaju - najcichsze
wojsko świata. Jedno ze skrzydeł podkowy formuje oddział głuchoniemych
żołnierzy AK, znanych z dzielnej postawy bojowej. Tym kapelan poświęcił
swe życie.
Ksiądz zaczyna mówić; zrazu niepewnie łamią się słowa,
gdy patrzy na resztki murów (kościoła), które tylekroć go osłaniały
podczas mszy, gdy patrzy na trumny dwóch tak ruchliwych, pełnych życia
ludzi, gdy wreszcie przenosi wzrok na zebranych, a zwłaszcza na
wychowanków, którzy milczą zawsze.
Z gmachu BGK w Alejach pada strzał, po nim drugi,
trzeci. Cała seria ekrazytowych pocisków leci ponad ruinami kościoła Św.
Aleksandra, ponad wlotem w Aleje Ujazdowskie. Sznury świecących kul
błyskają przed oczyma skupionych.
Ksiądz zapala się. Zmienia ton przemówienia. Nie jest
już pełnym pokoju pasterzem żegnającym dwie swoje owieczki. Nie ma
pokoju, dopokąd świszczą kule. Za wcześnie więc mówić "requiescat in
pace". Odwraca się od trumien w stronę zburzonego kościoła. Ukazuje go
ręką i podnosząc głos, żąda kary, walki do końca z obłudnym "obrońcą
chrześcijaństwa". Nie mówi o litości, o miłości bliźniego. Mówi o walce i
zdeptaniu wroga.
Z uchylonych okien Instytutu padają między słowa
kapłana pierwsze akordy Chopinowskiego marsza. Serie świetlnych kul lecą
nadal ponad placem, ścigając się z hukiem wystrzałów, który miesza się
z namiętnym gniewem kaznodziei i zrezygnowanym smutkiem marsza, tworząc
nie dającą się opisać muzykę. Taką muzykę tylko raz w życiu można
usłyszeć.
Później przed front występuje młody porucznik.
Zdejmuje hełm, chce wydać rozkaz: "Do - modlitwy!", lecz łkanie dławi mu
głos. Bez słowa, skinieniem zdaje komendę sierżantowi, sam odchodzi na
bok.
Następnie dwuszereg defiluje przed otwartymi mogiłami, a każdy rzuca na trumny garść piasku.
Nad ruinami kościoła przelatują nieustannie błyski; na dwie przysypane mogiłki pada deszcz kwiatów.
Jak to dobrze, iż piękny, pełen kwiatów ogród Instytutu jest w naszych rękach.
Był to chyba najwspanialszy pogrzeb żołnierski, jaki widziałem w walczącej Warszawie."
Kpt. "Reda" przeniósł nasze kwatery z Książęcej do gmachu YMCA.
W podwórku na Książęcej pozostawiliśmy grób naszego najmłodszego łącznika "Miki".
4 września bierzemy udział w uroczystej Mszy Świętej,
którą odprawia w sali gimnastycznej YMCA ksiądz "Burza"*. Ustawieni
jesteśmy w podkowę, jedno z jej ramion stanowimy my - dziewczęta, jest
nas dużo. Niestety, brakuje ciężko rannej "Krysi", "Aćki", "Basi".
Dwunastego września po południu odpieramy natarcie wspierane dwoma czołgami, wyprowadzone spod Sejmu.
Szesnastego i siedemnastego września wróg opanowuje
zgliszcza domów przy ul. Książęcej 1 i 7 oraz willę Pniewskiego (obok
YMCA). Połączenie z obrońcami przyczółka czerniakowskiego przestaje
istnieć...
YMCA jest nadal nasza. W porze obiadowej Niemcy
bombardują YMCA. Zostaję zasypana gruzem, leżę na brzuchu, nie mogę się
ruszyć. biegnący na ratunek zasypanym "Oporek" zawadził o moje nogi w
butach oficerskich wystające z gruzów. Po tych butach mnie poznał.
Krzyczy coś do mnie, ale ja nie mogę odpowiedzieć, nie mogę wydobyć z
siebie głosu. Ciągnie mnie za nogi. Osłaniam rękami twarz. Po wydobyciu z
gruzów nie mogę się ruszyć. Bolą mnie potłuczone plecy, bolą obtarte ze
skóry dłonie. Jak to dobrze, że jestem w spodniach - zdarta byłaby
jeszcze skóra z kolan...
Układają mnie na noszach i odnoszą do Instytutu. Tam
mama obejmuje pieczę nade mną. Zostaję umieszczona w schronie (bo w
szpitaliku są bardzo złe warunki). Przez tydzień mam robione opatrunki,
ręce się goją, plecy przechodzą wszystkie kolory. Leżę w schronie, nikt
nie ma czasu dotrzymywać mi towarzystwa. Mama systematycznie przynosi mi
jedzenie z kuchni Instytutu, gdzie gotuje posiłki dla głuchych i
ociemniałych dzieci. Czasem odwiedzają mnie koleżanki i koledzy od
"Kłosa". Słucham odgłosów bombardowania Śródmieścia. Plac Trzech Krzyży
już nie jest bombardowany. Mam dużo czasu na rozmyślania. Wspominam
czasy konspiracji, szkolenie bojowe i sanitarne, koncentrację pierwszego
sierpnia w Forcie Czerniakowskim, pierwsze dni w zgrupowaniu "Kryski",
głód, wyprawę do Instytutu po żywność. Wyprawa ta zadecydowała o tym, że
znalazłam się u "Kłosa". Kiedy miałam już przygotowany pełen plecak
żywności okazało się, że ostrzał z YMCA był tak silny, że nie bylo mowy o
powrocie na Czerniaków. Dołączyłam więc do plutonu "Kłosa" na
Książęcej. I pozostałam w nim. "Kłos" mnie zapytał, jakie mam
przygotowanie z konspiracji i zaewidencjonował: strzelec "Kaja". Miałam
broń, pełniłam warty razem z mężczyznami.
Po tygodniu wydobrzałam na tyle, że mogłam wrócić do
oddziału. Oddział był już zakwaterowany w Alejach Ujazdowskich (po
zbombardowaniu YMCA). Wróciłam do swoich obowiązków. Powstanie dobiegało
końca...**