Więc "nie zginęła" i "niech żyje"!
Salwami trzaska słowo Polska.
Po broń sięgają ręce czyjeś
I rosną z ziemi, rosną wojska.
S.R. Dobrowolski
Urszula Laudańska ps. "Kasia" łączniczka batalion "Bełt" kompania "Budzisz"
Pierwszy dzień
Pierwszy dzień Powstania, dla nas był dniem nadziei.
Dziś łatwo mówić" "Po co to było". Wtedy nikt z nas tak nie myślał,
nawet gdyby przyszło mu zginąć! Długich pięć lat czekaliśmy na ten
Dzień.
Nie wiem, czy uda mi się odtworzyć nastrój owego pamiętnego 1 sierpnia.
Dla mnie był on i dniem radości, i dniem klęski. Takie
są chyba wszystkie dni człowieka, że smutek i radość przeplatają się ze
sobą.
Tamten dzień poza wszystkim, był pierwszym dniem
wolności. Mimo huku strzałów, niosących śmierć, ogarnęło mnie uczucie
bezpieczeństwa, uwolniłam się od noszonego w sobie przez tyle lat lęku.
Nawet śmierci nikt z nas się nie bał.
Jako łączniczka batalionu "Bełt" znalazłam się około
godz. 16.00 na ul. Śniadeckich. Była tam kwatera wyczekiwania. Stąd nasi
chłopcy mieli atakować znajdujący się po drugiej stronie ulicy budynek
chroniony bunkrem przy bramie i zasiekami z drutu kolczastego. W budynku
kwaterowali Niemcy.
Rozpierała mnie w owej chwili radosna duma, że
nareszcie chłopcy nie muszą kryć broni i nareszcie porządnie dobiorą się
Niemcom do skóry.
Biało-czerwoną opaskę z napisem "WP" trzymałam jeszcze
w kieszeni wraz z furażerką, do której też przyczepiony był
biało-czerwony proporczyk. Co chwila upewniałam się, czy te dwa "skarby"
na pewno tam się znajdują.
Polecono mi pozostać w lokalu i czekać na rozkazy.
Chłopcy otrzymali rozkaz rozpoczęcia akcji. Zajazgotały karabiny. Lęk o
wynik walki i walczących nie pozwalały mi ogarnąć i zrozumieć sytuacji.
Walka nie trwała chyba długo.
Do lokalu wrócił tylko jeden z pięciu, którzy poszli.
Zdawało mi się, że zawalił się cały świat, którym dla mnie wtedy była
ulica Śniadeckich.
Ale wokół nie milkły strzały. Reszta Warszawy żyła i
walczyła. Wierzyłam, że mimo klęski tej pierwszej godziny, szczęście
zwane wolnością - wróci.
I wróciło! I trwało 63 dni.