Mirosław Leśniewski "Miriam" batation "Bełt", kompania "Skiba", pluton "Wysocki"
Byłem żołnierzem WSOP. Nasz oddział zorganizowano w
Ratuszu. Przysięgę wojskową złożyliśmy w maju 1944 r. Dowódcą naszym był
por. "Mirża". Oddział składał się z dwóch 20-osobowych plutonów. Moim
plutonem dowodził żołnierz wrześniowej Armii "Toruń" - plutonowy
"Jedlicz". W Ratuszu przeczytaliśmy przeszkolenie strażackie i z tej
racji w czasie nalotów sowieckich niemcy wprowadzili nas do Pałacu
Blanka, gdzie urzędował hitlerowski burmistrz Warszawy, osławiony Ludwig
Leist, oraz do Starostwa Niemieckiego na ul. Daniłowiczowskiej.
Zadaniem naszym było gaszenie ewentualnych pożarów, wywołanych bombami
zapalającymi.
Z racji częstej bytności w obu wymienionych budynkach, i
to na wszystkich piętrach, od piwnic po dach, oddział nasz zamierzano
wykorzystać do zdobycia tych obiektów, przy zastosowaniu ataku od dachu,
na który można było przejść z pomieszczeń Ratusza. Sposób
przeprowadzenia ataku był opracowany w szczegółach.
Naszą kwaterą wyczekiwania na sygnał rozpoczęcia
powstania był Ratusz. Czekaliśmy jednakowo ubrani w szare kombinezony i
wyekwipowani w jednakowe, zielone torby z żelazną porcją żywności.
1 sierpnia, około godziny 11.00 rano, poinformowano nas
o planowanym na godz. 17.00 wybuchu Powstania. Otrzymaliśmy
biało-czerwone opaski. Polecono nam przejść na ul. Śniadeckich. byliśmy
zdziwieni, dlaczego mamy opuścić Ratusz? O godzinie 14.00 pierwsza
dwójka z naszego plutonu, otrzymawszy dokładny adres i hasło, wyruszyła z
Ratusza na ul. Śniadeckich. Co dwie, trzy minuty wychodziła następna
dwójka*.
Gdy wszedłem do wyznaczonego lokalu było tam już sporo młodych ludzi, wszyscy siedzieli na podłodze.
Nie wolno było wstawać, bo z okien, lekko skos w lewo,
widać było budynek szkoły, w którym kwaterowało jakoby 20 Niemców. Ten
budynek mieliśmy zdobyć. Nie znaliśmy wcale topografii, nie było
rozdziału zadań i wywiad mylnie ustalił obsadę budynku. Później okazało
się, że było tam około 80 Niemców**. Mieliśmy uderzyć całkowicie na
ślepo.
Na kilka minut przed godziną 17.00 nieznany mi oficer
wygłosił krótkie przemówienie. Powiedział, co mamy atakować, pokazał
prze okno zza firanki obiekt. Zapytał, kto ma broń. Wystąpił jeden
kolega, pseudonim "Wilk", nie z naszej grupy, ubrany w mundur policji
granatowej. Oficer wezwał ochotników do rzucania granatami.
Ja z dwoma kolegami z Ratusza zgłosiliśmy się do
granatów. Na 2 minuty przed godziną 17.00 wyruszyliśmy. My z granatami w
kieszeniach na przodzie, a "Wilk" za nami.
Na ulicy był jeszcze normalny ruch. Na chodniku
parzystej strony było gęsto od ludzi. Druga strona była zastawiona
kozłami z drutu kolczastego. Przejścia więc nie było. W bramie chodził
wartownik niemiecki z karabinem na biodrze. Gdy znalazłem się naprzeciw
bramy, przy której był zbudowany bunkier, rzuciłem z chodnika granat. Po
wybuchu na ulicy zrobiło się od razu pusto. Nie oglądając się na innych
kolegów i "Wilka", biegłem przez jezdnię w kierunku bramy, odkręcając w
biegu "sidolkę"*** Dokładnie na środku jezdni uczułem mocne uderzenie w
rękę, która od razu zdrętwiała, jakby przepuszczono przez nią prąd
elektryczny. Uczułem też uderzenie w brzuch.
Granat upuściłem na ziemię, a było to w momencie, gdy w prawej dłoni, między palcami miałem już plombę. Rzuciło mną o jezdnię.
Pierwszym obrazem, jaki wtedy zobaczyłem, był leżący
tuż koło twarzy granat z wyciągniętym sznurkiem. Natychmiast zamknąłem
oczy, czekając wybuchu. Wybuch jednak nie nastąpił. Zdałem sobie sprawę,
że widocznie nie szarpnąłem jeszcze plomby. Otworzyłem znów oczy i
zobaczyłem, że z przegubu mojej lewej ręki wytryskuje dwucentymetrową
fontanna krwi.
Leżałem na jezdni na ukos i widziałem jadące
Nowowiejską tramwaje. Odzyskałem słuch, który po wybuchu granatu
straciłem. Usłyszałem nad sobą początkowo jakby ktoś przesuwał pasma
jedwabnego materiału. Potem zacząłem odróżniać poszczególne serie z
broni maszynowej.
Gorączkowo myślałem co teraz robić. Na razie udawałem trupa.
Gdzieś z tyłu na chodniku słyszałem jakieś straszne
jęki. Później dowiedziałem się, że to był drugi z naszej trójki,
rzucającej granaty, Wacek Kurowski.
Dostał postrzał w biodro. Nie mógł się ruszać, a do niego dojść nie mogli. Długo tak jęczał, coraz ciszej, aż zmarł.
Co się stało z "Wilkiem" i trzecim z grupy nie wiem.
Nie wiem też, jak długo leżałem na jezdni. Naraz usłyszałem trzask
otwieranej bramy w szkole (naturalnie "sidolka" nic jej nie zrobiła) i
odgłos podkutych butów. Bałem się nawet oddychać, żeby nie zauważyli, że
żyję. Tupot kroków nagle ucichł. Niemcy położyli się za mną jak za
osłoną i zaczęli strzelać z karabinu maszynowego. Czułem uderzenia łusek
o nogi. Okazuje się, że Niemcy, czując się bezpiecznie - widocznie do
nich nikt nie strzelał - i nie mając dobrego ostrzału w kierunku Polnej
(widziałem przebiegające postacie na rogu Śniadeckich i placu przed
Politechniką) wyszli z bunkra i strzelali z jezdni. Po kilku seriach
zwinęli się. Usłyszałem kroki i trzask zamykanej bramy.
Wiedziałem, że z upływem czasu i krwi, będę coraz
słabszy. Do wieczora nie wytrzymam leżąc na jezdni i czując, jak ze mnie
uchodzi życie.
Należało ratować się, póki były jeszcze siły. Musiałem zaryzykować. Wielkiego wyboru nie miałem.
Odczekałem na chwilę dłuższej ciszy. Zerwałem się na
nogi, nie będąc pewny, czy mnie utrzymają, i rozpocząłem wyścig ze
śmiercią. To był mój najszybszy bieg w życiu! dobiegłem do jakiejś bramy
i schowałem się za występ muru. Pozycja była nad wyraz niewygodna, bo u
dołu był taki występ, chroniący ściany bramy od kół wozów.
Stanąłem, a właściwie przytuliłem się do muru w pozycji
lekko ukośnej. W tym momencie seria strzałów obłupała tynk z krawędzi
osłaniającego mnie występu muru, ale ja uważałem, że jestem bezpieczny.
Nerwy były jednak napięte. Zrobiłem wtedy wielkie głupstwo: wystawiłem
głowę i pokazałem język, tym strzelającym do mnie.
Wtedy dopiero zaczęła się kanonada w bramę. Szły seria za serią, a ja czułem, że słabnę.
Brama była zamknięta, ale u góry ażurowa i oszklona. Nacisnąłem klamkę od furtki, też była zamknięta.
Zacząłem stukać, ale nikt nie otwierał. Po jakimś
czasie ktoś podbiegł do bramy i przekręcił klucz. Odczekałem moment i
między jedną serią a drugą wpadłem do bramy. Tu mi już nic nie groziło.
Oparłem się o ścianę.
Po paru minutach ktoś wyniósł krzesło. Usiadłem. A w bramę ciągle uderzały pociski.
Dowlokłem się do wejścia na klatkę schodową, która była poza bramą, od podwórka.
Zebrało się kilku mieszkańców, zapytali, czy mam ze
sobą coś niebezpiecznego, to oni schowają, bo Niemcy mogą tu wejść w
każdej chwili.
Oddałem opaskę, czym wywołałem taką panikę jakbym
wyjął granat. Chciałem zatamować krew płynącą z przedramienia. Zacząłem
przewiązywać sobie chustkę powyżej rany, ale nie mogłem mocno ściągnąć,
więc jakaś pani pomogła mi. Prosiłem, żeby mi to zdjęła za dwie godziny.
Zrobiło się prawie ciemno, a ja już nie miałem siły
nawet żeby siedzieć. Położyłem się więc na betonowej posadzce. Nie
pamiętam, jak znalazłem się w jakimś mieszkaniu, na kozetce. Ktoś mi
rozciął kombinezon i opatrzył ranę brzucha.
Ocknąłem się w jakimś momencie i zobaczyłem palącą się
świecę. Usłyszałem głos, odmawiający modlitwę za konających. Znów
straciłem przytomność, a gdy ją odzyskałem, powiedziano mi, żebym się
nie bał, bo już nawiązano kontakt z powstańcami, którzy przekuwają
przejście do tego domu.
Nie wiem, jak długo to trwało, ale zjawiły się w końcu
sanitariuszki z noszami. Windowano mnie chyba na 5-te czy 6-te piętro.
Tam było przebite przejście, ale tak nieszczęśliwie się złożyło, że
przebito je na szyb windy. Przesunięto je po desce nad studnią windową i
znów slalom w dół w następnym budynku.
Gdy niesiono mnie po ulicy, mżył deszczyk. Tak znalazłem się w szpitalu na ul. Lwowskiej, chyba pod numerem 13.
W szpitalu leżałem 20 dni z pociskiem w brzuchu.
Historia mojego tam pobytu to osobny rozdział. Tam też spokojnie nie
było. Gdy szpital ewakuowano na Koszykową, koledzy zabrali mnie do swego
plutonu, na kwaterę przy ul. Wspólnej 12.
http://beret-w-akcji2.salon24.pl/438412,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-68
http://beret-w-akcji2.salon24.pl/438412,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-68