Alicja Janiszewska ps. "Hanka" batalion "Sokół" łączniczka Dowództwa
Późnym wieczorem 7 września rozeszła się w "Sokole"
wieść o nocnej akcji, którą organizuje por. "Litwos". Miało to być
uderzenie w czułe miejsce Niemców, bez większego znaczenia militarnego,
lecz - jak mówił "Litwos" - aby szkopom zalać sadła za skórę". Otóż
kilka godzin wcześniej, w trakcie polowania na niemiecki czołg
paradujący lekkomyślnie na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej, chłopcy
zapuścili się na skraj zrujnowanych domów po parzystej stronie Nowego
Światu, vis-a vis gmachu BGK. Przez wyrwę w murze "Litwos" dostrzegł, że
na trenie "ogródka", przed Muzeum, Niemcy wykopali rów łącznikowy
ułatwiający im komunikację pomiędzy Muzeum i BGK. W rowie biegły także
kable telefoniczne. Zniszczyć szkopom tę ważną dla nich trasę i przeciąć
łączność - oto cel naszej akcji.
Zgłosiłam się od razu na ochotnika. W jakiś sposób
chciałam się przyczynić do tego "zalewania sadła za skórę" Niemcom,
zamkniętym w ufortyfikowanej - i nie do zdobycia przez nas - twierdzy
BGK. Musimy udowodnić, że pomimo braku broni potrafimy uderzyć ich
boleśnie w odsłonięte nieopacznie miejsce.
O oznaczonej porze, późno w nocy, razem z grupą
kierowaną przez "Litwosa" przedostałam się od Brackiej piwnicami do
Nowego Światu przy Książęcej, gdzie znajdowały się nasze placówki, a
potem dalej ruinami budynków aż do ostatniego domu przy "ogródku" przed
Muzeum. Panował pozorny spokój, nocną ciszę przerywały od czasu do czasu
dalekie wybuchy i szczekające serie maszynówek. Byliśmy tu zaledwie
kilkanaście metrów od najeżonego bronią, groźnego gmachu BGK. W świetle
księżyca zobaczyliśmy zarysy rowu - naszego celu.
Ostrożnie
doczołgaliśmy się do wykopu, licząc na to, że nasze ciemne ubrania nie
będą widoczne na tle "ogródka" w słabym, księżycowym oświetleniu. W
ruinach za nami został jeden chłopak ze Stenem jako nasze ubezpieczenie
"na wszelki wypadek". Nic się jednak nie wydarzyło, szczęśliwie
znaleźliśmy się w rowie. Krótkie rozpoznanie pozwoliło na wykrycie
kończących rów metalowych drzwi, które niewątpliwie prowadzą do piwnic
Muzeum. Tędy Niemcy muszą przechodzić, gdy wchodzą do rowu. Jeden z
chłopców stanął na posterunku przy tych niebezpiecznych drzwiach, reszta
w największej możliwej ciszy zabrała się do zasypywania rowu. Chłopcy
znosili jakieś głazy, płyty kamienne, połamane deski i pakowali to
wszystko do rowu. "Litwos" osobiście wycinał z kabli długie kawałki, aby
uniemożliwić proste załatanie połączeń. Akcja przebiegała błyskawicznie
i wkrótce zaczęliśmy zabierać się do odwrotu. Wówczas chłopak z
posterunku przy drzwiach szepnął mi do ucha:
- A może te drzwi też czymś zawalić?
- Świetny pomysł - odpowiadam - zaraz ściągnę resztę chłopców i zablokujemy szkopom wyjście.
No i udało się, zastawiliśmy drzwi jakimiś żelaznymi
ławkami. Za bardzo nie mogliśmy rozrabiać i robić przy tym dużo szumu,
bo przecież tuż obok nas, za ścianą, była cała masa Niemców. A zresztą
naszym zadaniem było zasypanie rowu, a przy okazji jak się Niemcom
zamknęło wyjście, to niech sobie posiedzą. Wtedy przeszło mi przez
głowę, że chłopcy dźwigali te wszystkie ciężary, no i dobrze, ale ja
muszę coś zrobić, żeby Niemcy wiedzieli, że tu była dziewczyna. Już
mieliśmy wychodzić z rowu, więc mówię do chłopców, żeby poczekali i
wróciłam do tych drzwi. Któryś z chłopców pyta "Litwosa":
- Dokąd ona idzie?
"Litwos" coś musiał przeczuwać, usłyszałam jego odpowiedź:
- Nie wiem, pewnie poszła przedstawić się Niemcom...
A ja miałam przy sobie szminkę. I napisałam na
drzwiach ogromnymi grubymi literami, jaskrawo czerwonym kolorem, z
wykrzyknikiem i podkreślone dwa słowa:
"DEUTSCHLAND VERLOREN!"