Barbara Kamińska-Lenard "Basia" szpital polowy Wilcza 61
Nadszedł tragiczny moment kapitulacji. Od chwili, kiedy
dowiedzieliśmy się, że nastąpi, do momentu zobaczenia pierwszych
formacji niemieckich upłynęło jeszcze trochę czasu i te chwile
oczekiwania były bardzo trudne. Mimo bowiem podpisanych umów kapitulacji
gwarantujących nam prawa kombatanckie, w podświadomości każdego z nas
tkwiła obawa - jak nas potraktują? Nasze obowiązki znacznie się
zwiększyły, bo służba sanitarna - ta, która całkowicie dobrowolnie
zdecydowała się towarzyszyć rannym do niewoli - musiała ich przygotować
do wyjazdu. Przedtem jeszcze trzeba było odnieść ciężko rannych, nie
nadających się do transportu, do wyznaczonych szpitali, a także
spenetrować opuszczone miasto w swoim rejonie dla sprawdzenia, czy w
mieszkaniach i piwnicach nie zostali ludzie starzy, niedołężni, chorzy,
bo i takie wypadki się zdarzały. Trzeba było wtedy wydobyć ich z ruin i
odprowadzić lub odnieść do punktów zbornych. W tym celu wydano nam
numerowane opaski PCK i dwujęzyczne zaświadczenia, stwierdzające, że
jesteśmy pracownikami Polskiego Czerwonego Krzyża, uprawnionymi do
poruszania się po mieście.
Pamiętam, że chwilami miałyśmy łzy w oczach ze
zmęczenia, bo dźwiganie noszy przez zagruzowane ulice nie było łatwe, a
mężczyzn było bardzo mało; w pomocniczej służbie sanitarnej przeważały
przecież kobiety, wśród sanitariuszek głównie młode dziewczęta takie jak
ja. Potem penetrowaliśmy opuszczone mieszkania i sklepy, żeby
zgromadzić wszystko, co było potrzebne do transportu: pościel i jakieś
ubrania dla lżej rannych ( z perspektywą, że przecież i ci ciężej ranni
zaczną zdrowieć), środki opatrunkowe i medykamenty, a także żywność.
Trudno uwierzyć, ale udało nam się dość dużo zgromadzić, bo przecież
ludność cywilna opuszczając Warszawę pozostawiła cały swój dobytek. W
tych wędrówkach tragizm sytuacji pogłębiał widok zniszczeń miasta
usianego grobami, zniszczeń, z których skali nie zdawaliśmy sobie
sprawy, zamknięci przez dwa miesiące w kręgu najbliższych ulic naszego
"Szpitala polowego Wilcza 61".
Wreszcie 7 października nastapił transport na
Dworzec Zachodni, załadowanie do wagonów (bydlęcych, przystosowanych do
przewozu wojska, personelu i lżej rannych, a pulmanowskich dla ciężko
rannych) i odjazdw nieznane. Polskim komendantem transportu był dył dr
Stanisław Bayer "Leliwa", komendant naszego szpitala. Ze służby
sanitarnej z Wilczej 61 jechało nas 6: pielęgniarka "Kazka" i "Teresa"
oraz sanitariuszki "Tapta", "Irka", moja przyjaciółka "Hanka" i ja.
Z trzech transportów, które odeszły z Warszawy, nasz
był tym, który przeżył chwile grozy w Łodzi, kiedy to Gestapo usiłowało
nas przejąć i osadzić w obozie w Radogoszczy. Uratował nas nie tyle
Wehrmacht, który w imię zasady "Ordnung muss sein" walczył o wypełnienie
swego zadania, ile wspaniałe, odważne społeczeństwo Łodzi, które
zareagowało na naszą obecność tak spontanicznie i gorąco, że skłoniło to
najwyższego dygnitarza NSDAP do szybkiego wyekspediowania nas w dalszą
drogę. W usłyszanej przez naszą komendę rozmowie z Berlinem jego
argument był komplementem dla nas: "Nie po to przez pięć lat
pracowaliśmy nad wyplenieniem polskości w tym kraju, żeby naszą robotę w
ciągu kilku godzin diabli wzięli. Pod żadnym pozorem nie zgodzę się na
pozostawienie tutaj tych ludzi".
13 października osiągneliśmy miejsce przeznaczenia:
Zeithain-Reserve-Lazaret (Kreigsgefangenen)Stalag IVB (Muehlberg) nad
Łabą. Wielki, międzynarodowy szpital jeniecki, w którym każda nacja
oddzielona była drutami od drugiej wewnątrz obozu i całkowicie
odizolowani, niewidoczni jeńcy radzieccy.
Nasze przybycie wzbudziło życzliwą radość Włochów i
Jugosłowian i wielkie wzruszenie naszych Wrześniaków z 1939 roku.
Przydzielono nam jeden,ogrodzony drutami kwartał (na 2500 osób z dwóch
transportów, w tym co najmniej 1600 rannych i chorych) z dwudziestoma
zniszczonymi i straszliwie zapluskwionymi barakami. Nie pomagało
podpalanie świecami i zapałkami, spadały na nas całe bataliony tych
stworzeń. Była to udręka, szczególnie dla rannych, leżących w gipsach.
Wreszcie, po interwencjach, przeprowadzona została dezynsekcja. Nie
opuszczało nas uczucie dojmującego głodu, bo nasi gospodarze okradli nas
z większości przywiezionej żywności, a przydzielane przez nich porcje
pseudo-zupy, dwóch kartofli i kawałka gliniastego chleba nie mogły
zaspokoić elementarnych potrzeb. W tej sytuacji skarbem stały się
składkowe paczki, które na wieść o naszym przybyciu nadsyłali do obozu
jeńcy z innych oflagów i stalagów, nie tylko Polacy. Ich wartość
materialna nie była może tak duża, ale moralnie ogromna - pozwalała
wierzyć w solidarność ludzką.*
W tych dramatycznych warunkach, dzięki ogromnej pracy
personelu szpitalnego i gospodarczego i talentem organizacyjnym i
dyplomatycznym polskiego komendanta płk. Leona Strehla (dr "Feliks"
komendant Szpitala Ujazdowskiego i Szef Sanitarny KG AK), w bardzo
krótkim czasie stworzony został sprawnie działający organizm szpitalny, z
blokiem operacyjnym, pracownią rentgenowską, laboratorium analitycznym,
apteką i... oddziałem położniczym (!), a także pełnym zapleczem
gospodarczym. Było to oczywiście możliwe dzięki ewakuowaniu z Warszawy
wraz z rannymi sprzętu medycznego, leków i niezbędnego wyposażenia.
Zadbano również o urządzenie kaplicy i świetlicy. Wkrótce, dzięki
inwencji grupy utalentowanych osób, świetlica stała się miejscem
różnorodnych imprez kulturalnych i zajęć szkoleniowych ku radości
obozowiczów.