W drugim tygodniu Powstania nasz batalion "Sokół"
rozrósł się już do sporych rozmiarów. Było nas chyba więcej niż
dwieście, ale stale broni brakowało. Nie mogliśmy lekceważyć żadnej
szansy uzupełnienia uzbrojenia.
Około 10 sierpnia zostałam wezwana do dowództwa.
Rotmistrz "Janek" powiedział: "Otrzymałem poufny meldunek, że w pewnym
miejscu na Dolnym Mokotowie zakopano w 1939 roku kilka skrzyń z bronią i
amunicją. Trzeba to sprawdzić, ale dojść na Mokotów można tylko
kanałami..." Nigdy w życiu nie byłam jeszcze w kanałach pod Warszawą,
ale zgłosiłam się od razu na ochotnika. Każda z nas łączniczek rwała
się, żeby czegoś dokonać, więc byłam szczęśliwa, że los padł na mnie.
Zadanie brzmiało: przedostać się na ulicę Belwederską nr 44, odszukać
porucznika "Brodatego"; broń jest zakopana na tej właśnie posesji. Do
jej transportu "Brodaty" da mi kilku chłopców. W drodze na Mokotów
towarzyszyć mi będzie przewodniczka kanałowa.
12 sierpnia ok. godz. 21.00 przyszła po mnie łączniczka
"Agnieszka" ( z kompanii "Jelita"?), moja przewodniczka. Weszłyśmy do
kanału w pobliżu ZUS, (obecnie szpital wojewódzki) przy ulicy
Czerniakowskiej. "Agnieszka" pierwsza po klamrach w dół, ja za nią.
Znalazłam się więc na kanałowym szlaku, prowadzącym pod Czerniakowską.
Szłyśmy betonową rurą o owalnym przekroju, o wysokości ok. 160 cm i
szerokości 90 cm. Ścieki sięgały tylko do kostek. Droga była prawie
prosta i obyło się bez emocji. Dość szybko osiągnęłyśmy cel wyprawy:
studzienkę znajdującą się na rogu Czerniakowskiej i Nabielaka , tuż obok
wejścia do budynku klasztoru i internatu Sióstr Nazaretanek.
Wydostałyśmy się z kanału już nad ranem.
"Agnieszka" wiedziała, jak się tu obracać. Pokazała mi
małe domki w sąsiedztwie i powiedziała: "Wejdź do drugiego domku i
powiedz, że ja cię tu przysłałam. Oni cię przyjmą i będziesz mogla kilka
godzin przeczekać". Pożegnałyśmy się i "Agnieszka" poszła w swoją
stronę. Od tej pory byłam zdana wyłącznie na siebie.
Najpierw udałam się do wskazanego domu, gdzie przyjęto
mnie zgodnie z oczekiwaniem. Było jeszcze ciemno, więc czekałam, aż się
rozwidni, po czym wybrałam się w kierunku Belwederskiej. Niestety wraz ze
świtem cały ten teren, przez który miałam zamiar przejść, stał się
miejscem gwałtownych walk i przechodził z rąk do rąk - raz byli tu nasi,
a za chwilę Niemcy. Wykorzystując przerwy w kanonadzie usiłowałam
posuwać się w wyznaczonym kierunku, ale większość czasu spędzałam
skulona pod przypadkowymi krzaczkami lub w dołach. Ogień uspokoił się
nieco pod wieczór, więc udało mi się wreszcie przejść niebezpieczną
strefę i około godz. 20.00 dotarłam na Belwederską nr 44.
Tu jednak spotkało mnie wielkie rozczarowanie; okazało
się, że broń i amunicja były, ale otrzymał je już przed nami ... inny
oddział. Trudno, muszę więc wrócić z pustymi rękami i zameldować o tym
"Jankowi". Zdecydowałam, że wracam od razu tym samym kanałem pod
Czerniakowską. Ta trasa wydawała mi się bezpieczna i myślałam, że
następnego dnia będę już w "Sokole". Los chciał jednak inaczej - droga
powrotna okazała się trudna i niebezpieczna.
Tymczasem była już głęboka noc i por. "Brodaty"
stanowczo sprzeciwił się moim zamiarom wędrówki w ciemności.
Zorganizował mi możliwość umycia się, najedzenia i noclegu. Rano
odmeldowałam się u niego i przez ogrody pomaszerowałam ku
Czerniakowskiej. Doszłam już do cmentarza na Czerniakowskiej, gdy znów
rozpętało się piekło. Wbiegłam na cmentarz i tuż za murem położyłam się
pomiędzy grobami. Poczułam się potwornie zmęczona i - wśród całej tej
strzelaniny - nagle usnęłam. Obudziła mnie nagła cisza. Było już dobrze
po południu, więc ruszyłam ostrożnie w kierunku ulicy Nabielaka, aby jak
najszybciej znaleźć się w kanale. Wydawało mi się, że będę tam
bezpieczna, miałam przecież ze sobą latarkę i zapasową bateryjkę a droga
w kanale była prosta. Oczywiście nie wejdę do włazu przed zmrokiem, bo
na pewno cały ten teren jest pod niemiecką obserwacją. Tymczasem
przekradałam się przez jakieś ogrody, gdy znów wybuchła strzelanina.
Skuliłam się w napotkanym dole i nie mogłam nosa wychylić. Trzeba było
przeczekać aż do nastania ciemności. Szłam a raczej czołgałam się prawie
przez kartofliska, które kończyły się fatalnie dla mnie - wysokim
parkanem z desek. Wiedziałam, że gdzieś za tym parkanem stoi mój znajomy
już domek, ale przejście przez parkan byłoby samobójstwem, bo Niemcy
oświetlali go racami. Wykorzystując krótkie chwile ciemności wyczołgałam
się w kierunku ulicy i stamtąd jednym skokiem dobiegłam do mojego
domku. Tam dowiedziałam się, że Niemcy pilnują włazu do kanału i że
trzeba cierpliwie poczekać aż może odejdą.
Nad ranem okazało się, że w drodze do Śródmieścia będę
miała towarzystwo: był to porucznik, który przedstawił się jako "Rudy"
(istotnie odznaczał się jaskrawo-czerwonym zarostem), oraz podchorąży
"Wojtek". Wspólnie obserwowaliśmy z okna domku nasz upragniony właz. W
pewnej chwili wyszła z kanału grupa osób, 4 mężczyźni i kobieta.
Natychmiast usłyszeliśmy wrzask Niemców, którzy widocznie czaili się w
ulicy Nabielaka, jednocześnie pod właz podjechał samochód, do którego
wepchnięto całą grupę. Samochód od razu odjechał, a na miejscu pozostało
jeszcze 2 Niemców, którzy weszli do włazu, lecz po dłuższej chwili
wyszli stamtąd i odjechali motocyklem.
To był czas na nas: ruszyliśmy pędem do włazu, ja
pierwsza, bo znałam kanał i miałam prowadzić. Już zaczęłam schodzić po
klamrach, gdy na szczęście spojrzałam w dół i na dnie studzienki
dostrzegłam śmiercionośną rozetę - kilka odbezpieczonych granatów
związanych zawleczkami. Nieopatrzne poruszenie spowodowałoby wybuch.
Wyskoczyłam z włazu krzycząc: "Granaty". Oczywiście wycofaliśmy się na
naszą bazę wyjściową.
"Rudy" i "Wojtek" postanowili zaczekać do następnego
dnia, ale ja uparłam się, by szukać innej drogi. Krążyłam w okolicy
Czerniakowskiej i wreszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo
natknęłam się na jakiś nasz mały oddział. Zameldowałam się u jego
dowódcy ( był nim por. "Strzała") z prośbą o wskazanie najbliższej
placówki akowskiej. "Strzała" sprawdził moją tożsamość (miałam
przepustkę z "Sokoła" ukrytą w fałszywym opatrunku na udzie) i skierował
mnie do Fortu Czerniakowskiego. Właśnie wysyła tam łącznika, więc
mogłam iść razem z nim.
I znowu przekradaliśmy się polami i ogrodami, bo przy
wyjściu na szosę znajdowaliśmy się od razu w ostrzale z wysokiej skarpy
służewieckiej. W Forcie rezydował oddział "Jaszczura". Natychmiast
zameldowałam się u dowódcy. Dowiedziałam się, że wysyła do Śródmieścia
łączniczkę, będzie nam raźniej we dwójkę. Ta propozycja bardzo mi
odpowiadała, bo "Wanda" okazała się bardzo sympatyczna - a przede
wszystkim niezwykle dzielna. Miałyśmy wyruszyć natychmiast, lecz nad
Fort nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie. Sytuacja mogła być
gorąca, bo w Forcie były składy amunicji, na szczęście bomby padały
niecelnie.
Wyszłyśmy z Fortu dopiero wieczorem, asekurowane
patrolem wysłanym jednocześnie przez "Jaszczura". Około 23.00 dotarłyśmy
bez przeszkód, idąc na przełaj przez pola i ogrody, do celu przy ul.
Puławskiej, gdzie chłopcy przekazali nas porucznikowi "Kasi".
Otrzymałyśmy skierowanie na kwaterę łączniczek przy Puławskiej 124. Po
tych marszach na przełaj przez mokotowskie kartofliska bardzo mi się
przydała spokojna noc.
Rano byłyśmy z "Wandą" przy włazie na Puławskiej, gdy
okazało się, że pójdzie z nami jeszcze 6 osób. Przede wszystkim znaleźli
się znowu dobrzy znajomi "Rudy" i "Wojtek", oprócz tego nieznani mi
dotychczas "Karlik", "Selim", "Marysia" i "Rena" (kiedyś się dowiem, że
była to czwórka słynnych przewodników kanałowych).
Tymczasem główną rolę starał się odegrać
"Rudy", twierdząc, że zna kanał i będzie prowadził. Zeszłam po klamrach
pierwsza, za mną "Rudy" i "Wojtek", potem reszta. Kanał miał ok. 150 cm
wysokości i ok. 80 cm szerokości, tak że musieliśmy iść pochyleni.
Przez kilkanaście minut wszystko wskazywało na zwykły kanał ściekowy,
lecz nagle zaczęliśmy schodzić coraz bardziej w dół, a z bocznych
kanalików napływała prawie czysta woda, która sięgała nam już do kolan.
Szliśmy w rwącym prądzie wody i trudno było utrzymać się na nogach.
Spytałam porucznika "Rudego", czy to na pewno właściwy kanał.
Odpowiedział, że tak, i że jeśli obleciał mnie strach, to mogę wracać.
Przepraszam, mnie obleciał strach? No, to ja mu pokażę. Wzięłam latarkę w
zęby i opierając się plecami o jedną ścianę a nogami o drugą staram się
posuwać dalej balansując nad wodą. W pewnej chwili porwał mnie prąd
wody i poleciałam w dół, na szczęście zatrzymałam się na jakimś
betonowym występie. Za sekundy zjechała "Wanda". Ją również woda
wyrzuciła obok mnie. "Rudego" i "Wojtka" poniosło jeszcze dalej.
Sytuacja była dramatyczna. Zaczęłam krzyczeć do tych na górze, żeby
starali się nie pojechać w prądzie wody. Z dołu przez szum wody słychać
było "Rudego":
"Wracajcie, tu jest jakiś straszny dół. Wracajcie
natychmiast, to jest rozkaz."
No i teraz jest odwrót. Ale jak? "Karlik"
zachował zimną krew. Kazał nam poczekać na betonowej półce i wyholował
"Marysię" i "Renę". Potem dał nam do pomocy "Selima". Opierając się
plecami o jedną stronę kanału, a stopami o drugą, bokiem utrzymywaliśmy
się nad kotłującą się wodą i milimetr po milimetrze posuwaliśmy się w
górę. W pewnej chwili "Wanda" obsunęła się , i woda zaczęła ją znosić w
dół, lecz w porę zdążył ją złapać ubezpieczający nas "Selim". W ten
sposób dotarliśmy do miejsca, gdzie trzeba było pokonać prąd wody i
próg, aby dostać się do właściwego kanału ściekowego, z którego
niepotrzebnie zeszliśmy. Tu musiał nas na pasie wciągać "Karlik", a z
dołu pilnował "Selim", żeby nas nie porwała woda. No i wreszcie
wydostałyśmy się na poziom wymarzonego kanału ściekowego. Mnie w tej
piekielnej jeździe poginęło wszystko, co miałam ze sobą - z wyjątkiem
latarki, którą trzymałam w zębach. Doczekaliśmy się wreszcie "Rudego" i
"Wojtka", tak że byliśmy znów w komplecie.
Zawdzięczaliśmy to
"Karlikowi". To on uratował nas od niechybnej śmierci. Resztką sił
wróciliśmy do naszego włazu, który okazał się dla nas tak fatalny. I co
się okazało: to był kanał burzowy, dlatego schodził coraz niżej. Tamtędy
donikąd byśmy nie doszli, mogliśmy się tylko potopić jak szczury.
Po wyjściu obie z "Wandą" wróciłyśmy na kwaterę por.
"Kasi", tamta szóstka poszła w inną stronę. Nie spotkałam ich już
więcej. Cała nasza garderoba byla mokra i w strzępach. Por. "Kasia"
obdarowala nas jakimiś żakietami, skarpetami i drewniakami.
Dowiedziałyśmy się też, że następnego dnia po południu będziemy mogły
wrocić do Śródmieścia innym kanałem, wypróbowanym przez łączników. a
więc bal zacznie się od nowa. Czy uda nam się wreszcie przebyć te kilka
kilometrów pod ziemią?
Tymczasem najważniejsze dla nas było, żeby się wyspać
po tych wszystkich emocjach. Rano skierowano nas do punktu medycznego na
Malczewskiego, gdzie zaaplikowano nam zastrzyki z kofeiny, a oprócz
tego wręczono nam słój z lanoliną. Przed wejściem do kanału trzeba było
grubo nasmarować nogi tym mazidłem, aby zabezpieczyć się przed
oparzeniem kwasem solnym, który Niemcy wylewali w kanale pod Aleją
Szucha. Oprócz kwasu oczekują nas pod ziemią inne jeszcze niespodzianki.
Otóż co pewien odcinek drogi w kanale ściekowym odchodzą w obie strony
wąskie kanaliki sączkowe. Niemcy kładą tam odbezpieczone granaty,
których zawleczki połączone są ze sobą luźno zwisającym w kanale
sznurkiem. Nieostrożne potrącenie sznurka nogą powoduje wyciągnięcie
zawleczki - i wybuch. Napotkane sznurki należy przecinać ostrożnie
nożyczkami.
Z ulicy Malczewskiego udałyśmy się na Wiktorską. Przy
kanałowym włazie czekał już na nas przewodnik o pseudonimie "Saper" oraz
czterej harcerze - listonosze. Zeszliśmy do kanału. Prowadził "Saper",
trzymając w jednej ręce latarkę, w drugiej nożyce do przecinania
niebezpiecznych sznurków. Za nim szła łączniczka "Pola" z Mokotowa,
potem harcerze, za nimi "Wanda", na końcu ja.
No więc idziemy. Początkowo tylko pochyleni, potem
kanal zrobił się tak niski, że mieliśmy tego dobrego pod brodę, bo
trzeba było iść na łokciach i kolanach. Minęliśmy wreszcie tę gardziel,
gdy po jakiejś godzinie marszu usłyszeliśmy z "Wandą" jakieś dziwne
odgłosy, ni to pisk, ni to płacz. Ci z przodu mówią, że to szczury, ale
ja mówię do "Wandy": "Idź dalej za dziećmi, pójdę sprawdzić, co to za
głosy". Skręciłam w odnogę kanału skąd dochodził pisk. Już po kilkunastu
krokach w świetle latarki zobaczyłam siedzącego w szlamie ściekowym
małego chłopca w harcerskim mundurku. Siedział i popłakiwał. Obok leżały
zwłoki dorosłego harcerza. Mały był tak słaby, wylękniony i zziębnięty,
że nie umiał powiedzieć, z której strony przyszli i dokąd szli.
Wiedział tylko tyle, że dorosły druh był ranny, gdy wchodzili do kanału.
Prawdopodobnie idąc w kanale wykrwawił się na śmierć. Biedny
chłopaczyna powtarzal w kółko "Zabierz mnie stąd". Powiedział, że ma 9
lat i nazywa się Stefanek, a w torbie ma listy.
Stefanek nie bardzo mógł iść. Wzięłam go na plecy, jego
torbę zawiesiłam sobie na szyi i z latarką w garści starałam się
dopędzić całą grupę, krzycząc w ich kierunku, żeby zwolnili, bo idę z
obciążeniem. I tak byłam szczęśliwa, że fatalnie ciasną gardziel
mieliśmy za sobą. Nie wyobrażałam sobie przejścia przez nią ze
Stefankiem.
Szliśmy teraz, można powiedzieć luksusowo, od sznurka
do sznurka przecinanego ostrożnie przez "Sapera". W pewnym momencie
czujemy, że coś nas okropnie pali w nogi - aha, to ten kwas solny.
Pomimo lanoniny wydawało mi się, że spada mi skóra z nogi, tak to
piekło. Jesteśmy w takim razie pod Aleją Szucha. Jest już blisko, coraz
bliżej. Trzeba zachować absolutną ciszę. Ja wlokę się coraz wolniej ze
Stefankiem na plecach, nie mogę go ani na chwilę postawić na dnie
kanału, bo ma nogi niezabezpieczone. Teraz kanał skręca nieco w lewo, to
już Aleje Ujazdowskie. Jesteśmy coraz bliżej "Sokoła". Tu można na
chwilę odpocząć, bo kwas się skończył. nogi mniej pieką. Jeszcze trochę
wysiłku i czujemy powiew świeżego powietrza. Dochodzimy do otwartego
włazu, stajemy pod nim. "Saper" pierwszy wychyla głowę i rozgląda się:
wszystko w porządku, jesteśmy na placu Trzech Krzyży.
Wychodzimy z kanału na wprost wejścia do kościoła.
Miejsce nie jest bezpieczne; grozi ostrzał z BGK. "Saper" bierze ode
mnie Stefanka i sadzi ogromnymi susami do Gimnazjum Królowej Jadwigi, za
nim kolejno my wszyscy. Stefanek dostaje się pod opiekę lekarską. Ja
starałam się jak najszybciej dobrnąć do "Sokoła". Powitali mnie tam jak
ducha - po 5 dniach nieobecności. Podobno mieli już odprawiać żałobną
mszę. Zameldowałam się przede wszystkim w dowództwie: moja misja została
wypełniona, lecz wynik był negatywny.
Do "Sokoła" przyprowadziłam również "Polę" i "Sapera",
którzy zostali z nami do końca Powstania. Ponieważ mieliśmy już
przedtem jednego "Sapera", więc ten nowy kazał na siebie mówić
"Szymczak", po nazwisku, i tak już zostało. Małego Stefanka (nawet nie
wiem, czy to było imię, nazwisko czy pseudonim?) odwiedziłam w szpitalu
polowym przy Wilczej - a może Mokotowskiej. Przetrwał szczęśliwie
zapalenie płuc, którego nabawił się w kanale. Kiedy przyszłam go
odwiedzić po raz drugi, okazało się, że został przeniesiony do innego
szpitala, ale nikt nie wiedział, do jakiego. Więcej o nim nie
słyszałam...