Wśród żołnierzy mego plutonu był Rosjanin, który zbiegł z niewoli niemieckiej przed Powstaniem i wstąpił do AK. Miał dokumenty na nazwisko Sokołowski. Biegle znał język polski w mowie i w piśmie. Nosił pseudonim "Wańka". Pod koniec sierpnia "Wańka" został ranny. Razem z koleżanką odniosłyśmy go na noszach  do szpitala polowego na ul. Poznańską.

 Opiekowałam się "Wańką" - odwiedzałam go kosztem wolnego od służby czasu i przynosiłam jedzenie. Powstała między nami przyjaźń mimo dużej różnicy wieku: ja byłam uczennicą i miałam zaledwie 16 lat, a on już przed wojną był architektem, znał kilka języków i miał 26 lat. Ofiarował mi swoją fotografię z dedykacją napisaną po polsku, dał mi swój adres (mieszkał z rodzicami w Dniepropawłowsku) i poinformował mnie, że nazywa się Grigorij Czugajew, a nie Włodzimierz Sokołowski. Napisał dla mnie wiersz, w którym zapewnia, że będzie zawsze miło wspominać o mnie. Wiersz poprzedzony jest dedykacją: "W dowód głębokiego szacunku", co dla mnie, szesnastoletniej dziewczynki, brzmiało niezwykle poważnie i uroczyście. Czy rzeczywiście "Wańka" będzie o mnie pamiętał?

Również w sierpniu został ciężko ranny w nogę "Szczęsny" i zabity "Ignac" z naszego plutonu, obaj podczas pełnienia służby na barykadzie przy ul. Emilii Plater 14. Razem z koleżanką odniosłyśmy "Szczęsnego" na noszach do tego samego szpitala, co "Wańkę". "Szczęsnemu" amputowano nogę. Opiekowałam się nim również, podobnie jak "Wańką" na tyle, na ile to było możliwe w warunkach powstańczych.

Moja opieka nad rannymi z kompanii "Ambrozja" trwała do momentu przeniesienia mnie do batalionu "Miłosz"

Z motyką na wolność

Po kapitulacji Powstania "Wańka" (z batalionu "Zaremba") odwiedził moją mamę i prosił ją o wpłynięcie na mnie, żebym nie szła do niewoli z wojskiem, tylko opuściła Warszawę razem z nią i z ludnością cywilną. Uważał, że tak będzie bezpieczniej dla mnie. On już był w niewoli i wiedział, co to znaczy... Trafił Mamie do przekonania i postąpiła zgodnie z jego radą. Mnie nie pozostało nic innego, jak posłuchać Mamy.

Niemcy poprowadzili cały tłum warszawiaków na Dworzec Zachodni. W tłumie tym szłam również i ja z Mamą. Na dworcu wszyscy koczowali w oczekiwaniu na pociąg do Pruszkowa. Wygłodzeni warszawiacy zbierali wszystko, co nadawało się do jedzenia.Zbierali też patyki, aby ugotować jakąś strawę na prymitywnych kuchniach z kamieni.

Moja Mama nie zajmowała się przygotowaniem czegoś dla zaspokojenia głodu, tylko biegała niespokojnie po całym terenie. Nie wiem, czego szukała. W pewnym momencie przyniosła motykę i wręczyła mi ją mówiąc:

- To będzie twoje ocalenie, Zosiu.

Wzięłam z rąk mamy motykę i pomyślałam ze smutkiem i przerażeniem: Mój Boże, biedna Mama straciła zmysły na skutek tych wszystkich przeżyć...

Prawda była zupełnie inna: Mama nawiązała kontakt z grupą ludzi z podwarszawskich miejscowości, których Niemcy zmusili do kopania okopów w Warszawie. Ludzie ci byli wyposażeni w narzędzie do kopania. Po pracy wracali do domów osobnymi wagonami (bez dachu). Mama podeszła do jednego z mężczyzn wracających z kopania okopów i poprosiła go:

- Ratuj pan moją córkę!

Z motyką na ramieniu, przy pomocy tego mężczyzny zmieszałam się z przyjezdnymi i wsiadłam do pociągu, chociaż Niemcy pilnowali, aby do wydzielonych wagonów nie dostawali się warszawiacy. Pilnujący nie zwrócili na mnie uwagi prawdopodobnie dlatego, że miałam motykę.
Wysiadłam z pociągu razem z moim przygodnym opiekunem w Piastowie. Ominął mnie pobyt w obozie w Pruszkowie i wysyłka na roboty do Niemiec!

"Myślałem, że wrócę do Warszawy"

Po upadku Powstania "Wańka" poszedł do obozu jenieckiego razem z kolegami z batalionu "Zaremba Piorun". Po zakończeniu wojny chciał wrócić do Warszawy, ale losy rzuciły go do Australii. Korespondowaliśmy wiele lat z sobą.


Przypisek mój:
Do tej relacji załączone jest zdjęcie "Wańki", przysłane z Australii i fotokopie fragmentów listów, pisanych ręcznie.

http://beret-w-akcji2.salon24.pl/216849,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-11