Przed wybuchem wojny mieszkaliśmy w miasteczku przygranicznym na Kresach Wschodnich.
W grudniu 1939 roku opuściłem z matką tereny okupowane
przez ZSRR, z obawy przed represjami, jakie zaczęto stosować wobec
Polaków. Z grupą przyjaciół przekroczyliśmy nielegalnie granicę pod
Małkinią i udaliśmy się w kierunku Mińska Mazowieckiego do rodziny,
która udzieliła nam schronienia. W 1941 r. zostałem przyjęty do
internatu R.G.O. dla sierot rodzin wojskowych, przy ulicy Królewskiej
23. Uczęszczałem do szkoły graficznej na ul. Konwiktorską. Tam poznałem
młodzież konspirującą.
Mając 15 lat wstąpiłem do "Szarych Szeregów" - gr.
"Zawiszaków". W atmosferze dążeń do niepodległości wyrastałem na
przyszłego bojowca - B.S. i żołnierza AK.
Godzina "W" zastała mnie u zbiegu ulic Mokotowskiej i
Koszykowej. W bramie na ul. Mokotowskiej stał oddział uzbrojonych
chłopców z AK ze Zgrupowania rtm. "Ruczaja".
Nadjechał kryty samochód, z którego wyskoczył wysoki
mężczyzna w rogatywce i w butach oficerkach - rozdawał broń i zachęcał
do walki.
Był to por. "Long". Z kolegą podeszliśmy do samochodu, otrzymaliśmy pistolety i dołączyliśmy do oddziału.
Tak stałem się żołnierzem 139 plut. w Zgrupowaniu rtm.
"Ruczaja". Nadszedł czas - por. "Long" strzelił z pistoletu i dał znak
do ataku na koszary SA przy ul. koszykowej 18 (dawne Poselstwo
Czechosłowackie).
Atak nasz zakończył się wielkim sukcesem. Niemcy po
walce uciekli ponosząc straty, natomiast około 70 żołnierzy z Armii gen.
Własowa poddało się oddając nam swoją broń. Jeńców umieszczono w dużym
sklepie Meinla zniszczonym przez pocisk czołgowy. Zdobycie koszar był to
wielki triumf i radość, a jednocześnie smutek z powodu poniesionych
strat - zabitych i rannych kolegów - wśród których był ciężko ranny por.
"Long".
Zbliżała się noc, z rozkazu d-cy plut. zająłem
stanowisko na I piętrze, w oknie z widokiem na Al. Róż. Po ucieczce
Niemców wydawało się, że panował względny spokój.
Odgłosy strzałów słychać było w całej dzielnicy.
Nadeszła północ - siedząc na krześle, za ścianą przy oknie, obserwowałem ulicę i bramy po przeciwnej stronie.
Gdzieś w pobliżu palił się dom, płomienie oświetlały
ulicę, dym gryzł w oczy. Chwilami słychać było głosy niemieckich
żołnierzy i ich komendy. Ogarnął mnie strach: wydało mi się, że
pozostałem sam, a koledzy zapomnieli o moim istnieniu i odeszli. Nie
wiedziałem, co z sobą począć, byłem całkowicie bezradny. Niemcy
podchodzili coraz bliżej, dostrzegłem sylwetkę w bramie.
Byłem skupiony, wewnętrznie spięty i czekałem na
rozstrzygnięcie. Raptem rozpoczęła się kanonada salw z naszych
stanowisk. Odetchnąłem, powracałem do względnego spokoju.
To nasi strzelają - nie jestem sam. Zacząłem strzelać
do bramy, gdzie było słychać odgłosy rozmów. Niemcy o świcie próbują
atakować, ostrzeliwują z czołgów gmach Poselstwa, za czołgami ukrywają
się piechurzy.
Wycofujemy się, podpalając część budynku i podążamy w kierunku ul. Mokotowskiej prowadząc wziętych do niewoli jeńców.
Pod obstrzałem przeskakujemy ulicę, bez żadnych strat. Dotarliśmy do ul. Kruczej, gdzie mieścił się sztab płk. "Radwana".
Jeńców przekazano do obozu jeńców, a my zmęczeni
legliśmy na podłodze dużego holu, próbując zasnąć. Około godz. 14.00
Dowództwo przydzieliło mnie i pięciu kolegów do oddziału por. "Bradla" w
rejonie pl. Trzech Krzyży.