Drugiego sierpnia od wczesnych godzin porannych widać
było, że w naszym domu Nowogrodzka 5 organizuje się "prawdziwe wojsko".
Na parterze w kuchni lokalu nr 9 zaczęła urzędować kancelaria, nazwana
nieco na wyrost "kancelarią baonową". Kuchnię wraz z częścią mieszkania
oddał do dyspozycji rotmistrza p. Tomasz Kaleciński, krawiec. (Obszywał
potem naszych oficerów - pięknie szył mundury). Zapisy do tworzącego się
oddziału przyjmował por. "Zbyszek". Zaczęły się pseudonimy, opaski i
gwiazdki na furażerkach.
Rotmistrz Olszowski był teraz "Sokołem", organizatorem i
dowódcą oddziału powstańców.. Zmienił się bardzo. Z wesołego i
rubasznego stał się poważnym i skupionym. W pewnych momentach był
despotyczny, wręcz dyktatorski. Moja dawna z nim zażyłość przerodziła
się w kontakt na dystans i wymaganie dyscypliny. Czasem tylko
zażartował, ale przeważała pewność siebie, wyniosłość. Tę nagłą zmianę
na pewno spowodowała odpowiedzialność za losy ludzi, którzy oddali się
pod jego dowództwo.
Ludzi tych przybywało coraz więcej. Rotmistrz był znany
w kamienicach Nowogrodzka 3 i 5, które miały wspólne podwórko. Wici
ooddziale powstańczym szły potem szybko po całym kwadracie ulic.
Ochotników, którzy pytali, kto przyjmuje, kierowano od razu do lokalu nr
9, a gdy natłok był duży, chętnych rejestrowano w bramie domu.
Ja również musiałem się zarejestrować. Po "Kobrze" z
harcerstwa chciałem mieć pseudonim "Pyton", ale obecny przy spisywaniu
rotmistrz "Sokół" powiedział: "Jaki tam z ciebie "Pyton", będziesz
"Urwis" - i tak już zostało. Zresztą rotmistrz zawsze mówił do mnie
"Wiesiu".
Wśród pierwszych w oddziale pamiętam m.in. pchor.
"Rotmistrza", Grossównę - "Bystrą", Pawła i Zenona Hochmanów,
W.Guziewicza - "Guzika", łączniczkę "Marysię", potem "Ninę", "Janę" i
kolejne.
Tymczasem wokół nas zaczęła się toczyć prawdziwa wojna.
Rano wstrząsnęła mną pierwsza śmierć, jaką oglądałem z bliska. Ranny
został cywil na ulicy w pobliżu naszego domu. Krzyczał: "Ratujcie mnie,
mam dwoje dzieci!" Byłem zawsze bardzo wrażliwy, mdlałem na widok krwi.
Wtedy nie zemdlałem, nie było noszy, więc pobiegłem z kimś po mój
materac. Skonał nanim podczas przenoszenia do punktu opatrunkowego.
Już tego samego dnia nasza barykada na Brackiej zdała
egzamin. Dzięki obronie, jaką kierował por. "Błoniak", trzy niemieckie
czołgi nie zdołały jej sforsować. Nie widziałem tego, bo nie wolno było
nie biorącym udziału w akcji wychodzić z bramy, ale bardzo dobrze
pamiętam "Błoniaka" zmęczonego i uradowanego. Zawsze raczej nieśmiały -
promieniał ze szczęścia po tej pierwszej udanej akcji.
Mama wróciła jeszcze tego samego dnia, drugiego
sierpnia, około południa. Kończyliśmy wtedy drugą barykadę, na
Nowogrodzkiej. Nasze parterowe mieszkanie potrzebne było na kwatery dla
szybko rosnącego oddziału, więc mama od razu przekazała je rotmistrzowi.
(Przypuszczam, że pomimo naszej znajomości i tak by je zajął...)
Otrzymaliśmy zastępcze na 3 piętrze. Nasz lokal nr 10 został
przeznaczony na kwatery kompanii por. "Żuka". Baon rozrastał się w
szybkim tempie.
Kolejno przydzielono na kwatery dalsze lokale na
parterze i piętrach domów Nowogrodzka 3 i 5 od frontu. Kancelaria baonu w
lokalu nr 9 otrzymała wkrótce pełne wyposażenie: ręczną centralkę
telefoniczną i stojaki na broń długą, która po pewnym czasie z osobistej
stała się baonową i była przydzielana na posterunki i akcje. Dalsze
pomieszczenia tego lokalu również były kwaterami.
Sztab baonu mieścił się w środkowym, dużym pokoju
mieszkania rotmistrza na 1 piętrze. W pozostałych pokojach były
sypialnie - w pierwszym żony rotmistrza, Magierówny, i Heleny Grossówny,
w ostatnim sypialnia i gabinet "Sokoła". Ponieważ pokoje były rozłożone
w amfiladzie, więc łączniczki i sanitariuszki przydzielone do sztabu
czekały na dyspozycje w pierwszym pokoju za ciężką kotarą.
Łączniczek było dużo, stale ich przybywało aż do końca
Powstania. W stosunku do chłopców, których było niewielu, "Sokół" nigdy
nie używał nazwy "łącznik", lecz tylko "goniec". Może ta nomenklatura
pochodziła jeszcze z kawalerii? Byłem więc "łącznikiem - gońcem". Nasze -
gońców - obowiązki sformułowane były bardzo prosto: robić co każą. Jako
harcerze potrafiliśmy utrzymać dyscyplinę. Przeważnie dyrygowali nami
ci, koło których byliśmy najbliżej w danej chwili.
Ja formalnie byłem w dyspozycji por. "Zbyszka", ale
już po zranieniu rotmistrza (4.08.44) prawie wyłącznie do jego poleceń,
trochę też do por. "Litwosa". Rotmistrz długo nie leżał. Byłem
świadkiem, jak w piżamie, z jedną ręką na czarnym temblaku, gasił pożar
na oficynie szpitalnej (Żurawia 6).
Co jeszcze robiłem? Jak wspomniałem, wszystko, co mi
kazano. Nosiłem prasę na posterunki, rozkazy, odczynniki dla por.
"Litwosa". Razem z Hochmanami nosiliśmy sprzęt stołowy z "Paradisu", z
trudem mieścił się w koszu. Byłem na akcji w Ymce, wracałem z powrotem
ze świnią na sznurku, byłem w szpitalu Św. Łazarza, również w kwaterze
niemieckich kolejarzy przy Brackiej 9 po koce i pościel. Ponieważ
mieliśmy przepustki stałe na cały rejon, często na polecenie "Sokoła" i
innych oficerów chodziliśmy do dowództwa OW-KB na Boduena, pod różne
adresy prywatne, także dalej w stronę Powiśla, Złotej. Nie zawsze były
to "spacerki" bezpieczne, lecz nie traktowano nas bynajmniej ulgowo.
Obowiązywało wykonanie nałożonego zadania.
Na tym tle zdarzyła mi się pewna historia -
nieszczególnie miła, lecz po wielu latach mogę ją przypomnieć. Na
pisemne zapotrzebowanie miałem odebrać z Punktu Zaopatrzeniowego przy
ul. Wilczej i przynieść dla por. "Litwosa" jakieś odczynniki. Na Kruczej
i Wspólnej zagadałem się z kolegami z Harcerskiej Poczty Polowej i
wróciłem za późno. Najpierw zbeształ mnie por. "Litwos", a potem
dowiedział się o tym rotmistrz "Sokół" i zarządził "baty przed frontem",
tzn. ileś tam batów na ławce. Było mi wstyd i popłakałem się. Wkroczyła
jednak matka, skrytykowała w dość... mocnych słowach werdykt
rotmistrza, bo wiadomo, że "bić dzieci mogą tylko rodzice" - no i do
"egzekucji" nie doszło.
Czy jeszcze byłem dzieckiem?
Przypisek mój: Autor miał wówczas 13 lat