27 lipca 1944 r., cztery dni przed wybuchem Powstania,
obchodziłem moje trzynaste urodziny. Trudno mówić w tym wieku o
dorosłości, jednak nie czułem się szczeniakiem.
W latach okupacji
dojrzewało się wcześnie i - tak jak większość mojego pokolenia - miałem
już za sobą całkiem " dorosłe" doświadczenia. Mieszkaliśmy przy ulicy
Nowogrodzkiej pod numerem 5 i w kwadracie objętym odcinkami ulic:
Bracka, Aleje Jerozolimskie, Krucza, Nowogrodzka, znałem wielu chłopaków
obdarzonych fantazją, no i odwagą. Już od pierwszych miesięcy okupacji
wytoczyliśmy "prywatną wojnę" Niemcom, folksdojczom i różnym
podlizywaczom. Polegało to na tłuczeniu szyb w gablotach fotografów,
którzy wystawiali w nich zdjęcia mundurowych Niemców, lub wylewaniu w
kinach podczas seansu śmierdzących substancji. W tej dziecinnej zabawie
było jednak coś tragicznie dorosłego: ryzyko. Niemcy nie odróżniali
małych od dużych "bandytów" i od poważnych konsekwencji ratowały nas
zmniejszone gabaryty ciała, do których trudniej było trafić - no i
błyskawiczne znikanie z miejsca akcji, co zawdzięczaliśmy doskonałej
znajomości terenu.
Naszą "niepodległościową" działalnością zainteresował
się na szczęście trochę starszy i bardziej odpowiedzialny od nas "druh
Witek" - Jerzy Piątkowski. Zostaliśmy ujarzmieni i włączeni do "Szarych
Szeregów". Oznaczało to poważne szkolenie: topografia, sygnalizacja,
pierwsza pomoc. Miasto powinniśmy poznać na wylot, umieć wszędzie
dotrzeć, znać szlaki komunikacyjne, trasy tramwajowe, przystanki kolejek
dojazdowych. Byliśmy już cząstką potężnej organizacji, która czekała na
dogodny moment, aby wyjść z podziemia. Z dumą wybrałem sobie pierwszy
pseudonim: zostałem "Kobrą".
Oprócz zajęć konspiracyjnych chodziliśmy do normalnej
szkoły podstawowej. "Normalna" była tylko dlatego, że uzupełniały ją
tajne komplety. W mieszkaniu naszej przezacnej nauczycielki, pani
Jóźwiakowej, uczyliśmy się historii, geografii i języków obcych. Aż
strach pomyśleć, na co wyroślibyśmy bez tego "tajnego wychowania".
Poza szkoła i harcerstwem miałem jeszcze trzecie zajęcie. Wiązało się ono z naszym sąsiadem, mieszkającym nad nami na pierwszym piętrze - Władysławem Prus - Olszowskim.
Pan Władysław z żoną, Żenią Magierówną, sprowadzili się
na Nowogrodzką w okresie tworzenia warszawskiego getta; w 1941 roku,
zamienili mieszkania z dwiema starszymi Żydówkami, które musiały
przenieść się za mur. Już wkrótce doszło do bliższych kontaktów z naszą
rodziną, najpierw z moim ojcem. Obaj panowie byli w podobnym wieku i
mieli dużo wspólnych tematów. Ojciec był chorążym w Korpusie gen. Dowbór
- Muśnickiego, w końcu wojny łącznikiem pomiędzy nim i gen.Hallerem. W
pokoju na honorowym miejscu wisiały wykonane na jedwabiu portrety obu
generałów z dedykacjami napisanymi czarnym tuszem (spaliły się wraz z
domem w Powstaniu...). Pan Olszowski również wojował na wschodzie i
doszedł do stopnia rotmistrza. Muszę powiedzieć, że mnie pan Władysław
już wkrótce polubił i często zapraszał do siebie. 3- pokojowe duże
mieszkanie dosłownie oblepione było "akcesoriami konnymi" i trofeami
hippicznymi.
Konsekwencją patriotycznej znajomości ojca z panem
Władysławem było to, że nasze mieszkanie stało się wkrótce
konspiracyjnym lokalem dla zebrań i kolportażu podziemnej prasy. Mnie
jako doświadczonemu harcerzowi przekazywano rolę "czujki": w czasie
zebrań do moich obowiązków należała obserwacja ulicy i podwórza.
Pewnego dnia - było to w lecie 1943 roku - p. Władysław zapytał mnie, czy umiem pływać. Nie umiałem, więc obiecał, że mnie nauczy. Zabierał mnie na przystań Yacht- Clubu. Spędzałem tam nieraz kilka godzin. Po kąpieli robiliśmy małe wyprawy żaglówką - ale często żaglówka ta, zakotwiczona w pewnej odległości od brzegu, była miejscem konspiracyjnych spotkań. Przy takich okazjach moja funkcja polegała na pilnowaniu z brzegu, czy nie pojawia się jakieś zagrożenie. W razie nalotu miałem umówiony system alarmowania. W czasie obchodu lub deszczu nie było to przyjemne, zwłaszcza gdy zebrania się przeciągały. Poznałem wtedy wielu uczestników tych spotkań, należał do nich m.in. Morozowicz ("Janek") i Kaniewski ("Nałęcz").
Od p. Władysława otrzymywałem również inne polecenia.
Pod wskazany adres doręczałem różne "trefne" przesyłki, listy itp. Na
takie okazje przydzielał mi swój rower "balonówkę", przedmiot
chłopięcych marzeń.
Koniec lipca 1944 przyniósł jakąś szczególnie napiętą sytuację. Coś wisiało w powietrzu. W poniedziałek 31 lipca przyszła pożegnać się z nami nasza dobra znajoma, żona Włocha; "tak jak stoi" wyjeżdża pospiesznie z mężem do Włoch, bo "jutro będzie powstanie". Dwóch braci mamy potwierdziło te pogłoski. Na pewno wiedział to również rotmistrz Olszowski, który często do nas wstępował.
Wtorek 1 sierpnia był ciepły i słoneczny.
Około
południa mama wyszła z domu, by uprzedzić resztę rodziny, na Miedzianej i
Chmielnej przy Żelaznej (jak się okazało - niepotrzebnie, bo wszyscy to
wiedzieli). Tymczasem powrót okazał się już niemożliwy, około 17 - tej
placówka AK nie przepuszczała nikogo przez Aleje - groziło to śmiercią.
Byłem sam w mieszkaniu (w lipcu tragicznie zginął mój ojciec), gdy z
kierunku Placu Napoleona dotarły odgłosy pierwszych strzałów.
Strzelanina narastała z każdą chwilą. Od strony Alej słychać było warkot
samochodów pancernych, jakieś wywoływania przez megafony. Z wyższych
pięter szarego gmachu BGK szły w Aleje strugi pocisków z karabinów
maszynowych.
Dozorca domu p.Ciborek pospiesznie zamknął bramę.
Niektórzy lokatorzy wychodzili z mieszkań na klatkę schodową i
komentowali sytuację. Ja trzęsę się ze strachu, boję się, że mama nie
wróci i zostanę sam.Co chwilę biegam do bramy i wyglądam przez okienko
na ulicę. Mam przecież tylko 13 lat...
W mieszkaniu p. Olszowskiego odbywała się narada.
Zauważyłem, że zebrało się tam 6 osób, częściowo znanych mi z przystani.
Tymczasem na podwórzu zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Dochodziło do
świadomości, że wybuch ogarnął całe miasto. P. Ciborek wydobył skądś
biało- czerwoną flagę i zatknął w bramie. Zapanował powszechny
entuzjazm. Radość była ogromna, ale też obawa i łzy. Na podwórku było
coraz więcej ludzi, niektórzy wychodzili za bramę. Nagle pojawiło się
kilka osób z bronią; pistolety za pasem, co za widok! Wierciński
(późniejszy "Błoniak") miał prawdziwego VIS- a, Antek Godlewski już
chodził z "rozpylaczem", a nieodstępny jego kolega Stefek Dorociński
(późniejszy "Maciek") paradował z czymś mniejszym, jakimś Walterem
chyba.
Narada u rotmistrza trwała - i będzie się ciągnęła
przez całą noc. Wychodziły już stamtąd pierwsze rozkazy, polecenia,
prośby. Zaczęło się od robienia barykad. Do obradującej "szóstki"
dołączył sąsiad rotmistrza inż. Turkiewicz. Werbował do pracy przy
barykadach. Ludzie szli chętnie. Wychodzili przed bramy, była już noc; w
mroku wyrywali płyty chodnikowe i nosili na wyznaczone miejsce. Łopaty,
siekiery, kubły, bosaki organizował p.Śliwowski - hydraulik, który
potem budował studnię na podwórzu Żurawia 6 i pracował w rusznikarni u
"Litwosa".