Kapitulacja Powstania... Musimy opuścić miasto i iść do
obozu przejściowego w Pruszkowie. Co z nami będzie później? Niemcy
nigdy nie dotrzymywali żadnych obietnic, więc czy teraz można im ufać?
Dokąd nas skierują z Pruszkowa? Może do obozów koncentracyjnych?
Co z Krysieńką? Przecież nie możemy wyjść bez niej, jak
się potem odnajdziemy? Pewno wpadnie pożegnać się z nami. Trzeba ją
zatrzymać, namówić, wytłumaczyć! Rodzina powinna być razem! Nie możemy
się rozdzielać. Jasieniek niech do niej przemówi, może jego prędzej
usłucha. W umowie kapitulacyjnej jest przecież powiedziane, że
sanitariuszki i łączniczki mogą wychodzić z ludnością cywilną. Jasieniek
nie chce mi nic obiecać... Mówi, że nie wie, jak będzie bezpieczniej
dla Krysieńki. Więc może pani O. ją przekona? Przecież Janusz jest
ranny, powinna się nim zająć w drodze.
Trzeba się jakoś przygotować do wyjścia. Jesteśmy
słabi, wycieńczeni głodem, nie zdołamy nieść żadnych walizek. Zresztą
czy warto? Z pewnością niemcy i tak by nam odebrali rzeczy już w drodze
do Pruszkowa lub w obozie. Trzeba zabrać resztę żywności czyli cukierków
i płatków owsianych, w obozie też będzie głód. Każdemu przygotuję
komplet sztućców kuchennych na jedną osobę: łyżkę, nóż, widelec i
łyżeczkę. Może nas rozdzielą, więc najlepiej, jak każdy będzie miał przy
sobie niezbędne przedmioty. Trzeba by zabrać bieliznę osobistą na
zmianę, ale wszystko jest bardzo brudne. Czy warto zabierać brudy?
Włożymy na siebie futra, przecież to początek października. Jeśli
przeżyjemy, to przydadzą się nam w zimie.
Pozostawimy w mieszkaniu dorobek całego życia...
Wyniosę do piwnicy pelerynkę ze srebrnych lisów, srebrne sztućce
wyprawowe i jeszcze trochę drobnych a cennych przedmiotów. Ale czy to ma
sens? Pewno niemcy porozbijają drzwi i okradną piwnice zaraz po naszym
wyjściu... (Pani O. chowa pod wanną w łazience swoje pantofle, może tam
rabusie ich nie znajdą). Biżuterię zaszyjemy w ubranie, może nas nie
będą rewidowali, może nie odbiorą?
W Śródmieściu jest chyba jeszcze około 200 000
mieszkańców. Jak sobie wyobrazić pochód takiej ilości ludzi z dziećmi i
starcami? Czy było kiedyś coś podobnego w historii Europy? Jak daleko
jest do Pruszkowa - 10, 15 czy 20 km? Jak da sobie radę w drodze i potem
w obozie Pani Paczyńska z noworodkiem, pani dozorczyni, niezbyt już
młoda, z opuchniętymi nogami, pan Józio, pomocnik dozorczyni, kaleka
utykający na jedną nogę? Jak oni dojdą? Co zrobią niemcy, gdy ktoś
będzie szedł zbyt wolno i opóźniał ten pochód? Może takich pozabijają?
Ale przecież tu pozostać nie można - w warunkach kapitulacji jest
bezwarunkowy nakaz opuszczenia miasta przez całą ludność. Pan
Smogorzewski nie chce opuścić Warszawy i pozostawić rannej matki w
szpitalu, zdecydował się pozostać.
Mamy wychodzić ulicą Śniadeckich, będziemy przechodzić
obok domu, w którym mieszkają Ela i Antek Bromirscy, ale na pewno nie
będzie możliwości wstąpić po nich, tam będzie tłum ludzi. Potem
przejdziemy przez ostatnią barykadę powstańczą, tę, której bronił
Czesio... I wtedy przejmą nas niemcy...
Czego myśmy dożyli, co nas jeszcze czeka?
Los nam oszczędził marszu do obozu przejściowego w
Pruszkowie, niemcy zawieźli nas tam pociągiem razem z ludźmi chorymi i
starymi. W Pruszkowie wprowadzono nas pod eskortą do olbrzymiej hali,
gdzie panował fetor i brud. Hala była wypełniona tłumem ludzi
koczujących na betonie. Z trudem znaleźliśmy miejsce dla siebie.
Usadowiliśmy się na swoich futrach myśląc z obrzydzeniem o robactwie,
które do nich z pewnością powchodzi. Dowiedzieliśmy się, że wodę do
picia można czerpać z kranów pożarniczych i że trzeba zaopatrzyć się w
nią, póki jest widno, bo hala nie jest oświetlona. Dowiedzieliśmy się
również, że takich hal jak nasza, jest w obozie kilkanaście. W tej
chwili pewnie całe Śródmieście Warszawy musi się w nich pomieścić...
Po paru dniach pobytu w obozie załadowano nas do
pociągów towarowych razem z ludźmi starymi oraz kobietami i dziećmi.
Nikt z nas nie wiedział, dokąd pojedziemy? Może do krematorium? Ludzi
młodych, zdolnych do pracy wywożono na roboty do niemiec. Nas
wyodrębniono - dlaczego?
Nasz pociąg ruszył w nieznane. Jechaliśmy w
straszliwym tłoku, w pozycji stojącej, ubrani w futra. Wiele osób mdlało
z wyczerpania. Małe dzieci płakały, matki nie miały pokarmu. Większe
dzieci prosiły siusiu - musiały się załatwiać w tłoku w zapchanym
wagonie...
Po wielu godzinach powolnej jazdy pociąg zatrzymał się
w polu. Nie patrząc na pilnujących nas, uzbrojonych niemców, wszyscy
powychodziliśmy z wagonów.Konieczność załatwienia potrzeb
fizjologicznych była silniejsza niż skrępowanie obecnością tylu osób. Po
chwili konwojenci zagonili nas z powrotem do wagonów. Pojechaliśmy
dalej. Dotarliśmy do Starachowic. Okazało się, że to właśnie był cel
naszej podróży. A więc ocalejemy! Nie zostaliśmy skierowani ani do obozu
koncentracyjnego ani też na roboty!
W Starachowicach na stacji czekali już na nas
mieszkańcy tego miasta i zapraszali do domów. Mnie z Jasieńkiem wzięły
do siebie dwie nauczycielki. Uprzedziliśmy je, że jesteśmy zawszeni...
Powiedziały, że to zupełnie zrozumiałe i nie powinniśmy czuć się tym
skrępowani. Byliśmy straszliwie brudni, więc od razu przygotowały nam
kąpiel, pierwszą od tylu dni ciepłą kąpiel. Otoczyły nas wielką
serdecznością.
Nazajutrz do miasta przyjechali na furmankach
gospodarze z okolicznych wsi i zabrali do siebie wszystkich wysiedlonych
Warszawiaków. Myśmy trafili do wsi Zbijów. Tam pracownicy RGO
przydzielili nas do sołtysa, pana Góreckiego. Chociaż była to biedna
wieś - znalazło w niej schronienie aż 80 Warszawiaków. Wszyscy
otrzymywali codziennie po 1 litrze mleka, raz na tydzień kobiałkę
ziemniaków, trochę gryki, mąki i drzewa do palenia. Nie było to wiele,
ale pozwalało przetrwać. Kto był zdolny do pracy, ten starał się coś
sobie dorobić. Ja uczyłam kilkoro dzieci (szkoła była zamknięta), za to
otrzymywałam od gospodarzy: jaja, śmietanę, raz na tydzień bochenek
chleba i czasem trochę mięsa. Jasieniek został wybrany na
przewodniczącego wysiedlonych i załatwiał ich rozmaite sprawy bytowe.
Żyliśmy nadzieją powrotu do domu na Kruczą.