
Krystyna Zglinicka-Ostrowska
Jutro mija 10 lat od tego dnia, Mamuniu... szmat czasu, niemal epoka - a jakby to było wczoraj.
Pragnę świętować z Tobą Twoje dziesiąte
urodziny w wieczności. Od półtora roku jesteś tam znowu z Januszem.
Dziękuję, że zostawiłaś mi swoje książki. Jesteś w nich cały czas obok.
Pozwól, że cofniemy się dziś wspólnie do
roku 1943, kiedy miałaś 17 lat i wbrew okrutnej wojnie, wbrew okupacji
cieszyłaś się życiem; silna tą radością, jaka wypełniała Cię zawsze,
niezależnie od ciosów i cierpień, których życie Ci nie szczędziło.
W 1943 r. marzyłaś o wolnej Polsce, o
białej sukni z welonem, weselu w przepięknej kawiarni Fruzińskich,
podróży poślubnej do Paryża...
Los chciał inaczej. Nie miałaś białej sukni
ani welonu, Twój ślub odbył się rok później w powstańczej kaplicy przy
dźwiękach kanonady. Nie wierzyliście, że przeżyjecie; chcieliście umrzeć
jako mąż i żona. Dostałaś od dowódcy 3 dni urlopu. Na wesele koledzy z
oddziału zdobyli 2 butelki wódki, koleżanki upiekły malutki chleb ze
zmielonych w młynku ziaren zboża, dowództwo przysłało trochę musztardy -
dla całego oddziału starczyło po kieliszku wódki i mikroskopijnym
kawałeczku chleba z musztardą. W podróż poślubną poszłaś pieszo do obozu
w Pruszkowie, wygnana wraz z całą ludnością po Powstaniu, prowadząc
ciężko rannego Janusza.
Kilka miesięcy poźniej ukochane Miasto
Nieujarzmione powitało Cię ruinami; spalonym wraz z całą kamienicą
mieszkaniem; nowa Polska napisami: "Precz z zaplutymi karłami reakcji z
AK i podpalaczami Warszawy!"
Ale dziś wróćmy do roku 1943.
Z książki "Na kompletach i na barykadach" Wspomnienia Krystyny.
Ślub Loli i marzenia o własnym ślubie
Jestem zaproszona na ślub Loli Gogolewskiej. Wychodzi
za mąż za Tadeusza Beringa. Biorą ślub w kościele Świętego Krzyża przy
Krakowskim Przedmieściu. Tadeusz wystarał się o czarną karetę zaprzężoną
w białe konie, przejechali nią do kościoła z Ogrodu Botanicznego
Alejami Ujazdowskimi i Nowym Światem. Z pewnością bali się, żeby Niemcy
ich nie zobaczyli i nie zainteresowali się tym niespotykanym w stolicy
pojazdem.
Lola jest w jasno zielonej sukni, a Tadeusz w ciemnym
garniturze. Narzeczony prowadzi ją do ołtarza chodnikiem rozłożonym
wśród drzewek cytrynowych; Lola, przejęta i rozpromieniona, ślicznie
wygląda. Na chórze ktoś pięknie gra na skrzypcach - może to Jerzy
Gogolewski?
Jestem ogromnie przejęta. Przychodzą mi na myśl słowa piosenki:
O czym marzy dziewczyna,
Gdy dorastać zaczyna,
Kiedy z pączka przemienia się w kwiat?
O czym marzy najmocniej,
Gdy dorastać już pocznie,
O czym marzy, by dał jej świat?
Odrobinę szczęścia w miłości,
Odrobinę serca czyjegoś,
Maleńką chwilę radości
Przy boku kochanego.
Stanąć z nim na ślubnym kobiercu,
Nawet łzami zalać się,
Stanąć razem sercem przy sercu
I usłyszeć: "Kocham cię!"
Po ślubie młodzi odjeżdżają karetą do domu na
przyjęcie weselne w najbliższym gronie rozszerzonym o osoby szczególnie
ważne, to jest dyrektora Obserwatorium Astronomicznego, profesora
Kamińskiego, i profesora Hryniewieckiego.
Wracam do domu i myślę o swoim przyszłym ślubie.
Odbędzie się, naturalnie, dopiero za kilka lat - najpierw zrobię maturę i
ukończę studia. Będzie już dawno po wojnie! Na ślub zaproszę całą
rodzinę i znajomych, w sumie pewno ze dwieście osób. Wesele odbędzie się
w ślicznej kawiarni wujka Fruzińskiego przy ul. Marszałkowskiej róg
Wilczej. Jedna ściana jest cała z luster, tańczące pary będą mogły
obserwować swoje odbicia. Naturalnie będę miała długą, białą suknię i
welon. Po weselu pojedziemy w podróż poślubną do Paryża. Zobaczę
wszystkie zabytki, o których z takim entuzjazmem opowiada nam na
lekcjach języka francuskiego pani profesor Główczewska. Nie sprawi mi
trudności porozumiewanie się z Francuzami, bo już nieźle znam język, a
przecież na studiach poznam go jeszcze lepiej.
Warto chorować
Ojciec Janusza jest inżynierem, pracuje w Wytwórni
Parowozów przy ul. kolejowej oraz prowadzi prywatną firmę instalacyjną
przy ul. Wspólnej. Janusz go poprosił, żeby mi załatwił fikcyjną pracę
na Kolejowej, gdyż ausweis z zakładów ciężkiego przemysłu będzie dużo
lepszy niż ze sklepu prywatnego. Zostałam więc praktykantką biurową
Wytwórni Parowozów. Będę musiała pracować w ciągu roku szkolnego w każdy
piątek, natomiast w czasie wakacji - codziennie.
Z gabinetu tatusia wyprowadził się inżynier, a na jego
miejsce wprowadziła się bardzo miła trójka: Marta, Jurek i Kazik
Lipińscy. Panna Marta jest ciotką chłopców, prowadzi im gospodarstwo.
Chłopcy uczą się w szkołach zawodowych. Jurek, jasny blondyn, jest
starszy, ale niższy i drobniejszy od brata, Kazik, dobrze zbudowany
brunet, jest trochę młodszy ode mnie. Wesoło teraz u nas. Odpadło mi
froterowanie parkietu, bo robi to Jurek za karę za różne drobne
przewinienia, np. za palenie papierosów. Pan Lipiński płaci mamusi za
pokój "w naturze" - jarzynami, mąką, masłem i jajkami. Ponieważ ja
zarabiam lekcjami u Anetki, więc powodzi nam się obecnie dużo lepiej,
niż w poprzednich latach, gdy tylko tatuś pracował.
Którejś nocy obudził mnie silny ból w prawej stronie
brzucha. Za chwilę ogłoszono alarm. Zaczęło się bombardowanie. W
sypialni drżą szyby. Zwykle nie schodziłam do schronu, zostawałam w
mieszkaniu i nie bałam się. Teraz jest zupełnie inaczej. Boję się
strasznie! Może dlatego, że nie mogę się ruszyć?
Rano mamusia poszła po ojca Marysi: pan Karwowski
zbadał mnie i orzekł, że trzeba usunąć ślepą kiszkę. Załatwił mi miejsce
w szpitalu. Mamusia wynajęła rikszę, a Kazik Lipiński zniósł mnie do
niej po schodach.
Szpital mieścił się w rozległych, starych, niskich
budynkach. Leżę w niewielkiej salce na parterze. Okna są otwarte, bo
pogoda jest piękna, majowa. W szpitalu są wyznaczone dni i godziny
odwiedzania chorych, ale dla Janusza to za rzadko, więc - ku radości
pozostałych pacjentek - codziennie składa mi wizyty... przez okno.
Rozmawiamy krótko, żeby go nie przyłapał nikt z personelu. Zostawia
kwiaty i znika.
Idąc na operację mam we włosach kwiat od Janusza.
Doktorzy uśmiechają się i nic nie mówią, ale siostra poleca mi wyjąć
kwiat. Co on jej przeszkadza?
Po operacji, będąc jeszcze pod wpływem znieczulającego zastrzyku ewipanu, wymieniam nazwy rzek, a potem nagle mówię:
- Pocałować!
Chore dodały: doktora Jabłońskiego.
Wieść rozniosła się po szpitalu. Kiedy oprzytomniałam,
otworzyły się drzwi naszej sali, stanęła w nich nieznana mi siostra i z
dosyć groźną miną spytała:
- Która z pań była dzisiaj operowana?
- Ja.
Przyjrzała mi się i wyszła bez słowa.
- O co jej chodziło? Dlaczego tak mi się przyglądała?
- Kocha się w doktorze Jabłońskim i jest bardzo zazdrosna. Zrobiłyśmy jej kawał mówiąc, że prosiłaś go o całusa.
- Ale ja nawet nie wiem, który to doktor.
- Nie szkodzi, przecież to tylko żart.
W kilka dni po operacji do naszej sali weszło paru lekarzy, gdy Janusz siedział przy moim łóżku. Zrobili zdumione miny:
- Kto pana wpuścił o tej porze?
- Nikt mnie nie wpuszczał.
- Więc jak się pan tu dostał?
- Przez okno.
Lekarze są wyraźnie ubawieni, wcale nie mają zamiaru udawać oburzonych.
- Przykro nam, ale musi pan opuścić salę, bo będziemy badać chore.
Janusz idzie w kierunku okna. Jeden z lekarzy uśmiecha się i mówi:
- Może pan wyjść drzwiami.
Gdy wróciłam rikszą do domu, po schodach wniósł mnie
Janusz. Warto chorować - gdybym była zdrowa, to nikt by mnie na rękach
nie nosił. Jak tylko Janusz poszedł - zapukał do sypialni Kazio Lipiński
z bukietem kwiatów. Bawił mnie rozmową dosyć długo, a ja postąpiłam
paskudnie, bo... zasnęłam. Widocznie jeszcze byłam słaba po operacji.
Lato 1943 roku
Zanim wróciłam do szkoly, Janusz przerobił ze
mną postępy i ciągi. I dobrze się stało, bo trafiłam na klasówkę z
matematyki. Profesorka chciała mnie zwolnić z pisania; zaproponowałam,
że spróbuję. Rozwiązałam zadania bez błędu i otrzymałam ocenę bardzo
dobrą. To już wyłącznie zasługa Janusza.
Na początku czerwca miało miejsce aresztowanie
uczestników ślubu odbywającego się w kościele św. Aleksandra na placu
Trzech Krzyży. Niemcy otoczyli swiątynię, zabrali nowożeńców i
wszystkich obecnych na ślubie. To pierwsze tego rodzaju wydarzenie...
chyba nie było przypadkowe... Może pan młody był śledzony? Ale dlaczego
aresztowali aż tyle osób? Jesteśmy tym poruszeni, nikt nic nie wie.*
W końcu czerwca podziemna propaganda wydała sfałszowany
nadzwyczajny dodatek do "Nowego Kuriera Warszawskiego" zwanego
"gadzinówką". Dodatek kpi ze "zwycięstw" niemieckich i z Hitlera.
Wszyscy wiemy, że na frontach sytuacja zmieniła się na niekorzyść wroga.
Niemcy przegrają wojnę, ale kiedy?
Dodatek był sprzedawany na ulicach łącznie z "gadzinówką". Jaka szkoda, że nikomu ze znajomych nie udało się go kupić!**
Za pieniądze zarobione w czerwcu za lekcje z Anetką
kupiłam sobie eleganckie, dwukrotnie łamane drewniaki, zginające się
przy chodzeniu. Któregoś dnia jeden z nich pękł na ulicy i musiałam
wracać do domu boso. Wszyscy mi się przyglądali - bardzo mnie to
śmieszyło! Pierwszy raz zdarzyło mi się chodzić po stolicy bez butów.
Rozpoczęły się wakacje. Pogoda wspaniała! Janusz
pojechał z mamą do Otwocka na całe lato, a ja codziennie (zgodnie z
umową) o ósmej rozpoczynam urzędowanie w biurze Zakładów Ostrowieckich
przy ul. Kolejowej. Muszę wstawać wcześniej, niż w ciągu roku szkolnego,
bo na Kolejową jest daleko. Płacą mi 90 groszy za godzinę! Taką
śmiesznie niską stawkę ustalili Niemcy dla praktykantów. Oprócz tego
dostajemy "obiad" czyli talerz bardzo rzadkiej zupy z soczewicy bez
ziemniaków i bez tłuszczu. Nie rozpieszczają nas! Pracę kończę o
godzinie szesnastej. Pod koniec lipca dostałam deputat w postaci pół
litra wódki (chociaż jestem małoletnia) i kilku śledzi.
Z Januszem możemy się widywać tylko w niedzielę. Ma to
swoje dobre strony - tak bardzo czekamy na każde święto! Miło jest mieć
na co czekać. I jaka wielka radość ze spotkania po sześciu dniach
spędzonych osobno!
Nasza młodość przypadła na okres okupacji. Dręczy nas
pytanie, czy wolno nam być zakochanymi teraz, gdy tylu ludzi cierpi i
ginie w obozach i więzieniach?
Ludzie szeptem powtarzają sobie przygnębiające
wiadomości: został aresztowany komendant Armii Krajowej generał "Grot", w
katastrofie samolotowej zginął Naczelny Wódz i Premier generał
Sikorski.
Ruch oporu podtrzymuje na duchu mieszkańców stolicy. W
końcu lipca przez kilka niemieckich "szczekaczek" zainstalowanych na
terenie Śródmieścia nadano polską audycję, która trwała przeszło
kwadrans. Rozpoczęto od wiązanki polskich melodii wojskowych, następnie
odegrano "Rotę" oraz omówiono aktualną sytuację polityczno-militarną.
Zakończono hymnem. Na ulicach okupowanego miasta w biały dzień rozlegały
się słowa: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!" i "Jeszcze Polska nie
zginęła!" Co za wspaniali, odważni ludzie to zorganizowali! Jak bardzo
żałuję, że nie słyszałam, a nadawano tak blisko nas, na rogu Kruczej i
Mokotowskiej.
Po sześciu tygodniach prawie darmowej pracy w Wytwórni
Parowozów otrzymałam dwa tygodnie urlopu (naturalnie wyłącznie dzięki
protekcji ojca Janusza). Te krótkie wakacje spędzę w Otwocku u znajomej
mamusi, pani Haliny Ciecierskiej. Pani Halina jest wdową, Niemcy w
okrutny sposób zamordowali jej męża, pana Zdzisława, którego bardzo
lubiłam. Zginął za kolportaż podziemnej prasy.
Mieszkam u pani Haliny, ale całe dni spędzam w
towarzystwie Janusza. Gdy jest chłodno, robimy dalekie spacery, a gdy
jest upał, Janusz buja mnie w hamaku zawieszonym pomiędzy sosnami. Mamy
czas na długie rozmowy, wiemy coraz więcej o sobie. Janusz nigdy nie był
w górach, więc mu opowiadam o swoim krótkim pobycie w Tatrach. Nie ma
nic piękniejszego jak Tatry! Jako dwunastoletnia dziewczynka byłam z
tatusiem przez trzy dni na wycieczce w Zakopanem. To bardzo krótko, ale
wystarczyło, żeby pokochać skaliste szczyty. Piękna nie da się
opowiedzieć, trzeba zobaczyć i odczuć.
Na Kasprowym miałam małą przygodę. Tatuś został w
schronisku, a ja poszłam sama na szczyt. Świeciło słońce, widok byl
wspaniały, nagle znalazłam się w bardzo gęstej mgle. Usłyszałam głos
jakiejś pani:
- Dziewczynko, nie bój się, chmura zaraz przejdzie! Nie ruszaj się!
Głos był bardzo wyraźny, ta pani musiała być bardzo
blisko, ale zupełnie jej nie widziałam. To było niesamowite. Chmura
znikła nagle tak samo jak się pojawiła. I znowu wyłonił sie przepiękny
krajobraz.
- Janusz, musisz zobaczyć Tatry! Jedźmy razem do Zakopanego!
- Rodzice nie mogą o tym nic wiedzieć, nie zgodziliby się. Baliby się o nas.
Janusz pojechał do Warszawy, sprzedał swą piękną
kolejkę elektryczną - mieliśmy pieniądze na bilety w obie strony. Ja
przez parę dni oszczędzałam jedzenie. Przygotowania odbywały się w
najgłębszej tajemnicy. Janusz powiedział mamie, że jedzie do Zbyszka, ja
powiedzialam pani Ciecierskiej, że jadę do Marysi. Wyruszyliśmy w
podróż mając ze sobą pieniądze na bilety, trochę chleba, żółty ser i
kilka jajek na twardo.
W pociągu była kontrola dokumentów; posiadaliśmy
wprawdzie oboje ausweisy Wytwórni Parowozów oraz karty urlopowe, ale
jednak ogarnął nas strach przed aresztowaniem. Oświęcim był tak
blisko... Jaki cel podróży moglibyśmy podać, gdyby nas zapytano? Na
szczęście nie zapytano nas o nic.
W Krakowie zrobiliśmy przerwę w podróży. Odwiedziliśmy
Kościół Mariacki, Sukiennice, z daleka popatrzyliśmy na zajęty przez
Niemców Wawel, pojechaliśmy na kopiec Kościuszki. Noc spędziliśmy na
dworcowej ławce. Była to bardzo przykra noc, o spaniu nie było mowy.
Jakieś podejrzane typy krążyły po poczekalni, jeden z nich mnie
zaczepiał, kilku pijaków awanturowało się. Zmęczeni doczekaliśmy świtu i
pociągu do Zakopanego.
W Zakopanem umyliśmy się w strumyku, zjedliśmy resztę
chleba z serem, popatrzyliśmy na tak dalekie i nieosiągalne dla nas
szczyty i... postanowiliśmy wracać następnym pociągiem - rozsądek
zwyciężył.
W przedziale kolejowym jakaś kobieta jadła chleb z
kotletem schabowym i popijała herbatą; trudno nam było na to patrzeć -
chciało nam się pić, byliśmy głodni, nie mieliśmy pieniędzy. Rano
byliśmy w Warszawie, stąd już blisko do Otwocka. Niestety, wróciłam już
po śniadaniu. Nie mogłam wziąć sobie nic do jedzenia, żeby nie wzbudzać
podejrzeń pani Ciecierskiej.
Po godzinie przyszedł Janusz, zaproponował mi spacer.
Zgodziłam się, ale bez entuzjazmu - nie chce się spacerować o pustym
żołądku. Okazało się, że spacer byl tylko pretekstem do wyciągnięcia
mnie z domu. Ledwie weszliśmy do lasu Janusz wyciągnął z kieszeni bułkę z
kotletem mielonym. Z jakim apetytem ją zjadłam! Popić wprawdzie nie
miałam czym, ale i tak samopoczucie bardzo mi się poprawiło i w dobrym
nastroju doczekałam do obiadu.
Nasza wyprawa wydała mi się teraz wspaniała. Wprawdzie tylko cztery godziny byliśmy w Zakopanem, ale Janusz zobaczył góry!
Bardzo szybko mijają ostatnie dni moich krótkich
wakacji. Czas żegnać Otwock. Wracam do domu, do lekcji, do pracy, do
wieczorów przy karbidówce, do nocnych nalotów, do ulicznych łapanek.
Z powodu długotrwałego słabego odżywiania robią mi się
bardzo bolesne wrzody pod pachą. Kroją je, wyciskają, sączkują bez
znieczulenia - tortury! Psują mi się zęby; chociaż leczę je
systematycznie, mam już usuniętych aż pięć.
Tatuś zrezygnował z pracy we Lwowie - jesteśmy znowu
razem. Bardzo się z tego cieszę. Podjął pracę w swojej branży w fabryce
słodyczy Fuchsa. Jednak nawet dyrektorska płaca tatusia nie wystarcza na
życie. Na szczęście Fuchs daje pracownikom cenne deputaty w formie
comiesięcznego przydziału paru kilogramów cukierków. Mamusia sprzedaje
te cukierki, co trochę ratuje nasz budżet domowy. Stałymi odbiorcami są
państwo Adamczewscy z drugiego piętra (mający fabrykę mydła).
Któregoś dnia wracam z lekcji u Anetki, wysiadam z
tramwaju przy ul. Piusa XI. Ulica jest zupełnie pusta. Przed chwilą była
tu egzekucja uliczna. Zbrodnia dokonana została naprzeciwko szkoły
powszechnej p. Zofii Wołowskiej, koło szkoły stoi teraz Niemiec z
karabinem. Kupuję świecę nagrobkową i stawiam przy murze. Boję się
strzału w plecy, ale muszę to zrobić, żeby nie stracić szacunku dla
siebie.
W kilka dni po ekzekucji ma miejsce akcja na niemiecki
"Bar Podlaski" znajdujący się na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej (a więc o
kilka domów od miejsca zamieszkania Marysi Karwowskiej). Zamachowcy
wrzucają bombę do lokalu, zabijają i ranią wielu Niemców i uciekają
ulicą Kruczą w kierunku Alej Jerozolimskich. Zbliża się godzina
policyjna. Pani profesor Szumska***, sublokatorka państwa Karwowskich,
jest poza domem. Widocznie doszła do niej wiadomość o zamachu i o
obstawieniu terenu, bo telefonuje z miasta. Marysia podejmuje słuchawkę.
Pani Szumska mówi:
- Nie mogę wrócić, a spodziewam się przyjścia praczki.
Pod poduszką zostawiłam brudne chusteczki; wyjmij je, Marysiu, i oddaj
praczce.
W ten sposób poinformowała o ukrytych "gazetkach", które trzeba zniszczyć na wypadek rewizji.
Rewizji, na szczęście, nie było.

Działalność konspiracyjna
Został aresztowany starszy brat mojej koleżanki z
innego kompletu, Zosi Sobotówny. Gestapo zabrało go w nocy z domu. Jego
zamężna siostra-bliźniaczka, mieszkająca osobno, przyszła rano do
rodziców zapytać, czy coś się nie stało z bratem, bo miała przeczucie
czegoś złego.
Przeczucie się sprawdziło... Zosia jest zrozpaczona,
trudno się jej uczyć. Wszystkie jej serdecznie współczujemy. Rozumiemy,
że sprawa marnie wygląda, istniałyby szanse wyjścia z więzienia, gdyby
brat był aresztowany przypadkowo, ale po niego specjalnie przyszli do
domu, musieli więc mieć obciążające informacje.*
Chcę się włączyć do walki z Niemcami. Szukam kontaktów z Polską Podziemną. Nie jest to łatwe, obowiązują zasady konspiracji.
Do organizacji wprowadza mnie moja przyjaciółka,
Marysia Karwowska. W ustalonym terminie zgłasza się do mnie pani o
pseudonimie "Róża". Przynosi ze sobą różaniec, wypowiada słowa
przysięgi, a ja powtarzam je trzymając palce na krzyżu. Ogarnia mnie
wielkie wzruszenie, chociaż świadkiem jest tylko jedna osoba.
Przysięgłam walczyć o wyzwolenie Polski z niewoli ze
wszystkich sił - aż do ofiary mego życia, a tajemnicy dochować cokolwiek
by mnie spotkało. Od tej chwili jestem żołnierzem Armii Krajowej.
Otrzymuję pseudonim "Szczara", jest to nazwa małej
rzeczki na Wileńszczyźnie (nie podoba mi się, ale nie wypada
protestować). Marysia ma pseudonim "Wisłoka", to również nazwa rzeki,
ale ładniej brzmi.
Moi rodzice nie wiedzą, że wstąpiłam do AK. Baliby się ciągle o mnie, lepiej im tego oszczędzić.
Pierwsza zbiórka odbywa się w mieszkaniu rodziców
Maryli Gogolewskiej, którzy mają zakład krawiecki przy ul. Żurawiej.
Maryla jest w moim wieku, ma ciemne włosy i oczy, usposobienie żywe,
energiczne. Poznaję koleżanki z patrolu, do którego mnie przydzielono.
Rozpoczynamy przeszkolenie sanitarne. Kurs prowadzi "Dźwina"**,
dyplomowana pielęgniarka będąca studentką tajnej medycyny. Nie
przedstawia się nam; zasadą jest, żeby znać jak najmniej nazwisk.
Zdajemy sobie sprawę, dlaczego. Wiemy, jakie metody śledztwa stosują
Niemcy, gdy chcą się czegoś dowiedzieć. Wracając ze zbiórki myślę o tym,
że mój tatuś w latach młodości prowadził polską bibliotekę w Płocku i w
Wyszogrodzie, co wówczas w zaborze rosyjskim było zakazane przez rząd
carski. Teraz ja wkraczam na drogę nielegalnej działalności. Widocznie
taki jest nasz polski los.
Dowiaduję się, że tak przeze mnie szanowana dawna
wychowawczyni i profesorka języka polskiego, pani Maria Strońska,
została aresztowana. Już dawno przestała nas uczyć. Widocznie całkowicie
poświęciła się działalności konspiracyjnej. Jestem bardzo przygnębiona.
Taki wspaniały człowiek dostał się w ręce zbirów. Kolejna nauczycielka
Królowej Jadwigi w gestapo. Ile jeszcze ofiar będzie potrzeba, żeby
wygrać wojnę?
O losach pani profesor Strońskiej dowiedziałam się wiele lat później.
Maria Strońska, ps. "Pani Maria", pełniła funkcję
szefa Wydziału Łączności Oddziału II Komendy AK. Wydział ten był
odpowiedzialny za pocztę konspiracyjną, zapewniającą powiązanie Oddziału
II z pocztą centralną AK, za zewnętrzne powiązania między wydziałami
oraz za łączność kurierską ze zbornicami meldunków znajdującymi się poza
Warszawą.
W listopadzie 1943 roku postanowiła po raz pierwszy
pojechać jako kurierka do Wilna. Gestapo wiedziało już o fałszowaniu
przez wywiad AK dokumentów uprawniających do przekroczenia granicy
Ostlandu, tak zwanych Durchlasscheinów. Gestapowcy w Małkini otrzymywali
codziennie z centrali w Warszawie wykaz Durchlasscheinów z numerami i
nazwiskami osób, którym wystawiono autentyczne dokumenty. Marii
Strońskiej w takim wykazie nie mogło być. Pojechała z fałszywymi
dokumentami wprost w ręce gestapo. Aresztowali ją na stacji w Małkini.
Po przesłuchaniach została wysłana do Oświęcimia. Niemcy nie dowiedzieli
się, jaką funkcję pełniła ani jak się naprawdę nazywała.
Gdy "Pani Maria" leżała chora na tyfus w oświęcimskim
bloku 29, rozpoznała ją jej była uczennica, Irena Przesmycka,***
pełniąca funkcję pielęgniarki. Powiedziała do umierającej:
- Pani nie musi się mnie obawiać. Uczyła mnie pani
przez dwa lata. Byłam aresztowana w sprawie pani profesor Białokurowej.
Może chce pani coś komuś przekazać?
Na wpół przytomna pani Strońska odpowiedziała:
- Ja nie jestem Strońska - zachowała bowiem
świadomość, że nie wolno jej się do niczego przyznawać. Zmarła pod
przybranym nazwiskiem.