Zgłosiłam się 2 sierpnia do zakładu Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego, który z momentem wybuchu Powstania przekształcono w szpital polowy. Siostry zakonne oddały na potrzeby szpitala wyposażenie internatu oraz zapasy żywności, które przez pierwsze tygodnie były podstawą wyżywienia personelu szpitala i rannych. Kierownikiem szpitala był dr Józef Hochzinger ps. "Moszczeński", przełożoną pielęgniarek - dr Latinek- Ciążyńska ps. "Klara". Na początku było 50 łóżek, na I piętrze znajdowała się sala operacyjna a na parterze ambulatorium. Mnie wraz z "Hanką", która w tym czasie zgłosiła się ochotniczo do szpitala, przydzielono do ambulatorium. Ambulatorium kierował najpierw lekarz starszy wiekiem, którego nazwiska nie zapamiętałam, a po jego odejściu dr Masiukiewicz i dr Wąsowicz (aż do kapitulacji). Na konsultacje przychodzili w ramach swoich specjalności dr Kapuściński - okulista i dr Loth - ortopeda.

 W ambulatorium udzielaliśmy pierwszej pomocy lżej rannym np. opatrywaliśmy różnego rodzaju rany, wyjmowaliśmy odłamki pocisków, usuwaliśmy drobne urazy.

Przez pierwsze dni sierpnia życie w szpitalu płynęło względnie spokojnie. Powoli przybywało rannych, były środki medyczne i opatrunkowe, byli lekarze i pielęgniarki.
Z tego okresu upamiętnił mi się dzień, kiedy szpital w ciągu kilkunastu minut napełnił się lamentującymi kobietami, wśród których było dużo ciężko poparzonych. Niemcy użyli je jako osłonę dla czołgów forsujących pozycje powstańcze. Długo jeszcze przychodziły one do ambulatorium na opatrunki.

W połowie sierpnia pocisk artyleryjski zburzył część budynku od strony ul. Kruczej i wzniecił pożar. Zmuszeni byliśmy co prędzej przenosić rannych do suteren i piwnic na Mokotowską 51/53/55, gdzie były magazyny papieru, i przekształcać je na sale sypialne. Pamiętam do dziś tę noc, gdy pod oświetlonym pociskami niebem, przez podwórze pomiędzy Kruczą a Mokotowską przeprowadzaliśmy lżej rannych, a ciężej rannych przenosiliśmy na noszach do nowo zorganizowanych pomieszczeń. Ambulatorium też zostało przeniesione do pomieszczeń na parterze w budynku Mokotowska 53/55. Wejście znajdowało się na lewo z bramy od podwórza. Czasem z ambulatorium schodziłam do suteren, gdzie leżeli znajomi ranni, aby dowiedzieć się, jak się czują i czy mają jakieś potrzeby.

Po każdym ataku Niemców na nasze pozycje i po każdej akcji przybywała nowa fala rannych. Było coraz więcej pracy. Lekarze i siostry pełnili dyżury nieraz po trzy doby bez odpoczynku, nie mogąc odejść, nie mając zastępstwa. Potrafiłam nawet na małą chwilkę przysnąć gdzie bądź i zaraz znów stanąć do dalszej pracy.

Warunki pogarszały się - brakowało wody, leków, opatrunków, żywności.


Maria Raniecka-Kuncewicz ps. "Maria"