Maria Raniecka - Kuncewicz ps.
"Maria"
W marcu 1944 roku zmuszona byłam
opuścić moje miasto rodzinne Ciechanów, przyłączone wówczas do
Rzeszy. Otrzymałam ostrzeżenie, że są na mnie donosy i mogę być
aresztowana.
Znalazłam się w Warszawie. Nie mogłam się poruszać po mieście z kenkartą z Rzeszy, nawiązałam więc kontakt z organizacją podziemną i dostałam kenkartę warszawską na nazwisko Marii Jasińskiej. Zawdzięczam to konspiracyjnemu punktowi wyrabiania dokumentów, mieszczącemu się u pp. Semadeni, ul. Noakowskiego 12. Mieszkałam początkowo na ul. Hożej 1, a później na Wilczej 29, gdzie zastało mnie powstanie. Miałam 23 lata. W 1939 roku zrobiłam maturę, miałam więc przeszkolenie sanitarne w ramach obowiązującego uczniów przedwojennych liceów Przysposobienia Wojskowego. Odbyłam praktykę w miejskim szpitalu w Ciechanowie.
Zgłosiłam się 2 sierpnia do zakładu Sióstr
Zmartwychwstania Pańskiego, który z momentem wybuchu Powstania
przekształcono w szpital polowy. Siostry zakonne oddały na potrzeby
szpitala wyposażenie internatu oraz zapasy żywności, które przez
pierwsze tygodnie były podstawą wyżywienia personelu szpitala i rannych.
Kierownikiem szpitala był dr Józef Hochzinger ps. "Moszczeński",
przełożoną pielęgniarek - dr Latinek- Ciążyńska ps. "Klara". Na początku
było 50 łóżek, na I piętrze znajdowała się sala operacyjna a na
parterze ambulatorium. Mnie wraz z "Hanką", która w tym czasie zgłosiła
się ochotniczo do szpitala, przydzielono do ambulatorium. Ambulatorium
kierował najpierw lekarz starszy wiekiem, którego nazwiska nie
zapamiętałam, a po jego odejściu dr Masiukiewicz i dr Wąsowicz (aż do
kapitulacji). Na konsultacje przychodzili w ramach swoich specjalności
dr Kapuściński - okulista i dr Loth - ortopeda.
W ambulatorium
udzielaliśmy pierwszej pomocy lżej rannym np. opatrywaliśmy różnego
rodzaju rany, wyjmowaliśmy odłamki pocisków, usuwaliśmy drobne urazy.
Przez pierwsze dni sierpnia życie w szpitalu płynęło
względnie spokojnie. Powoli przybywało rannych, były środki medyczne i
opatrunkowe, byli lekarze i pielęgniarki.
Z tego okresu upamiętnił mi się dzień, kiedy szpital w
ciągu kilkunastu minut napełnił się lamentującymi kobietami, wśród
których było dużo ciężko poparzonych. Niemcy użyli je jako osłonę dla
czołgów forsujących pozycje powstańcze. Długo jeszcze przychodziły one
do ambulatorium na opatrunki.
W połowie sierpnia pocisk artyleryjski zburzył część
budynku od strony ul. Kruczej i wzniecił pożar. Zmuszeni byliśmy co
prędzej przenosić rannych do suteren i piwnic na Mokotowską 51/53/55,
gdzie były magazyny papieru, i przekształcać je na sale sypialne.
Pamiętam do dziś tę noc, gdy pod oświetlonym pociskami niebem, przez
podwórze pomiędzy Kruczą a Mokotowską przeprowadzaliśmy lżej rannych, a
ciężej rannych przenosiliśmy na noszach do nowo zorganizowanych
pomieszczeń. Ambulatorium też zostało przeniesione do pomieszczeń na
parterze w budynku Mokotowska 53/55. Wejście znajdowało się na lewo z
bramy od podwórza. Czasem z ambulatorium schodziłam do suteren, gdzie
leżeli znajomi ranni, aby dowiedzieć się, jak się czują i czy mają
jakieś potrzeby.
Po każdym ataku Niemców na nasze pozycje i po każdej
akcji przybywała nowa fala rannych. Było coraz więcej pracy. Lekarze i
siostry pełnili dyżury nieraz po trzy doby bez odpoczynku, nie mogąc
odejść, nie mając zastępstwa. Potrafiłam nawet na małą chwilkę przysnąć
gdzie bądź i zaraz znów stanąć do dalszej pracy.
Warunki pogarszały się - brakowało wody, leków, opatrunków, żywności.
