Maria Miłodrowska, lekarz
Już dwa dni trwa powstanie. Zgłasza
się do mnie dr "Moszczeński" oznajmiając, że został
mianowany komendantem szpitala i prosi o pomoc przy jego organizacji.
Idziemy obejrzeć teren przyszłego szpitala, który ma się mieścić
w sąsiednim domu, Mokotowska 55, gdzie znajdował się internat
Sióstr Zmartwychwstanek.
- Czym pan dysponuje? - pytam.
- Niczym, liczę na ludzi.
Dr "Moszczeńskiego" znałam już wcześniej. Leczył się u
mnie w klinice chirurgii szczękowej. Przedstawił się wówczas jako
profesor medycyny aktualnie pracujący jako dozorca sąsiedniego domu.
Zrozumiałam, że się ukrywa, wolałam więcej nie wiedzieć - tak było
bezpieczniej.
A więc oglądamy pomieszczenie: sala operacyjna ma się
mieścić w poprzecznej oficynie (dwupiętrowej) w podwórzu. Dr
"Moszczeński" zlecił mi organizację i opiekę nad salą operacyjną. Obok
operacyjnej duża sala z łóżkami dla chorych. Na drugim piętrze znajdują
się również pomieszczenia - duże, z łóżkami.
Z mojego prywatnego gabinetu wędrują do szpitala jałowe
opatrunki pieczołowicie zbierane w różnych okolicznościach , denaturat,
umywalka, stolik. Wszystko się przydało. Zewsząd płyną środki
opatrunkowe, pościel, bielizna.
Komendant "Moszczeński" nie mylił się licząc na ludzi.
Zgłaszają się lekarze oraz ludzie chętni do pomocy. Jako jeden z
pierwszych dr Masiukiewicz, główny chirurg, wzór obowiązkowości,
punktualny, opanowany (wydaje się twardy jak skała) drugi chirurg (?),
starszy już, szczupły, wysoki, internista dr "Klara" z-ca komendanta.
Nieco później dr Felek Loth, który właśnie w dniu rozpoczęcia powstania
rano został zwolniony z Pawiaka, potem dr Alojzy Maciejewski. Szefem
sanitariuszy był dr "Kozioł". Personel pomocniczy: Marysia Łannicka,
sanitariuszka (chyba wówczas studentka), młoda, szczupła, skupiona
siostra operacyjna, na której twarzy maluje się jakaś zaciętość; świetny
pracownik, młody chłopiec, szczupły, wysoki blondyn, którego siostra
jest łączniczką, i jego kolega - to sanitariusze oraz łączniczka "Marka"
i inne osoby, które obecnie trudno mi sobie przypomnieć. Ale oto z
pamięci wyłania się jeszcze ktoś - kogo często wspominam, chociaż nie
należał do zespołu operacyjnego.
Gdzie jesteś, szanowna Pani Dozorczyni Szpitala
Powstańczego przy Mokotowskiej 55? Oto, wstrząśnięta, widzę Cię
zamiatającą podwórze w ten smutny, szary ranek. Przecież to wczoraj
pochowali Twego męża omyłkowo zabitego przez powstańców, a Ty już
dzisiaj od rana przejęłaś jego służbę. Na cmentarzyk po drugiej stronie
ulicy Mokotowskiej idzie za trumną skromny orszak - chyba trzy osoby: dr
"Klara", obok żony, przygarbiona niesie jakiś skąpy kwiatek. Zobaczyła
mnie i machnęła z rezygnacją ręką. Jeszcze przed dwoma dniami, gdy my
przemykałyśmy przez podwórko Szpitala, chroniąc sie przed odłamkami
granatów, Pan Dozorca nieczuły na rzeczywistość, systematycznie ze
spokojem, jak codziennie uprzątał podwórze. Trzeba jeszcze coś uprzątnąć
w bocznej, wypalonej oficynie. Młodzi powstańcy polują na "gołębiarzy" -
widzą jakąś postać w mroku ruin...
- Ręce do góry! - krzyczą.
Pan Dozorca podniósł ręce, ale jeden z chłopców nie
wytrzymał nerwowo - strzela - celnie... Pani Dozorczyni, nazajutrz po
pogrzebie męża podejmuje sprzątanie. Praca musi być wykonana!!!
Nasi Dozorcy!!! W sąsiednim, "moim" domu Mokotowska 57, wpada do piwnicy Dozorca:
- Na dach bomby zapalające padają! - wrzeszczy.
- Jak to się cholery boją śmierci! - tupie uzbrojonymi w podkówki buciorami w bruk, aż iskry się sypią.
I "cholery" - zawstydzone - wychodzą wśród trzasku
rozrywających się pocisków i ciągną schodami na górę, aby bronić
ojczystego, wspólnego dachu. Tacy są nasi warszawscy dozorcy, stróże
ładu, obowiązku i moralności w pokoju i w wojnie.
Tymczasem sala operacyjna już pracuje zanim została
kompletnie wyposażona. Pierwsi ranni. Tak, pamiętam pierwsze poważne
przypadki: młody człowiek, ciężki postrzał klatki piersiowej. Dla
nowicjuszki ciężki wstrząs. Zemdlałam przy asyście. Co za wstyd! W 39 r.
tak ciężkich przypadków nie widziałam, trafiały z frontu do szpitali na
peryferiach. Twarde postanowienie: jeśli mazgajstwo to wynoś się, albo
twardo pracuj!
Następni ranni - lawina. Przez głowę przemyka myśl -
śmierć za ojczyznę wcale nie różni się od śmierci zadanej ręką
zbrodniarza. Pryska mit z poezji lat szkolnych. Tutaj tylko
rzeczywistość - potworność ran.
Wieczór. Silny ogień artyleryjski na ulicę Kruczą.
Dzieli nas tylko szereg domów. Wydaje się, że to dzieje się tuż za
naszymi plecami. Szyby poszły już wcześniej, dmucha przez otwarte okno
przy każdym rozrywającym się pocisku.
Długi szereg noszy z rannymi rośnie. Dr Masiukiewicz
operuje, drugi chirurg to starszy już lekarz. Ranni ciągle przybywają.
Pobieżnie przeglądam: rany głowy, brzucha, klatki piersiowej, silne
krwotoki - to pierwsza kolejność. Huraganowy ogień trwa. Wydaje się, że
wątły, dwupiętrowy budynek wraz ze stołami operacyjnymi i rannymi
rozpadnie się lada chwila. Dr Masiukiewicz myje ręce do operacji, patrzy
na mnie i głośno się śmiejąc opowiada jakieś dowcipy - to lekarstwo na
grozę. Przez salę przebiega komendant szpitala - dr "Moszczeński":
- Cześć bohaterom! - znika.
Ze śliczną studentką-sanitariuszką, Marysią Łannicką,
długo ze śmiechem wspominamy tę scenę. Bohaterstwo? Staram się być
odwrócona tyłem do okna - jeśli rąbnie, to nie w twarz - myślę.
Próżność? - nie wiem.
Praca idzie gorączkowo i sprawnie, choć personel się nie zna.
Na niskim stołeczku siedzi dr Felicjan Loth. Jakoś nie
ma dla niego jeszcze stanowiska pracy, przyszedł później. Oba stoły
zajęte, wszyscy mają już swój dział pracy. Rozumiemy, jak mu ciężko tak
siedzieć bezczynnie w tym piekielnym huku - ale On chce, przez poczucie
godności, zaznaczyć swoją lojalną postawę, że trwa z nami. Podchodzę do
niego:
- Niech Pan wyjdzie stąd! Przecież jak w nas tu rąbnie
nie będzie miał kto udzielić pomocy! Musi chociaż Pan pozostać, aby nas
ratować! - krzyczę.
Poskutkowało - wyszedł do schronu.
Na noszach jakiś mężczyzna, obok niego głośno zawodzi jakaś kobieta:
- Ratujcie!
Pochylam się:
- Nie żyje.
- Co? - krzyczy dziko. Wygląda, że się chce rzucić na
mnie. Bliski huk jakiegoś rozrywającego się pocisku - i kobieta
odruchowo odskakuje za drzwi sali. Powraca już spokojniejsza, zażenowana
swoją postawą.
Rano spokojniej i nie ma rannych, chociaż huk dział
nie ustaje. Niemcy "pracują" nieco dalej. Pewno jakiś inny szpital
operuje - bliższy pola bitwy.
Marysia Łannicka leży na stole operacyjnym, śpi głęboko mimo huku "pracujących" dział.
- Tylko w wielkim wyczerpaniu można w tych warunkach spać - mówi dr Masiukiewicz.
Przynoszą młodego mężczyznę, prawa górna i dolna kończyna prawie odstrzelone. Wyrok: amputacja. Krótkie, żałosne zwierzenie:
- Byłem pod Monte Cassino - skoczek - komu będę potrzebny bez ręki i nogi... Tak lubiłem biegać!
Zapamiętam go. Gdy po kilku dniach wyrwałam się, aby
zobaczyć, co się z nim dzieje - właśnie konał. Obok siedziała jakaś
kobieta, u której się ukrywał.
Naraziłam się komendantowi M. W stołówce, przy całym
personelu. Odebrał mi prawo ustalania kolejności zabiegów (nie miałam
wówczas skończonej medycyny). Przełknęłam pigułkę, ale i tak zwycięstwo
było po mojej stronie - nadal pełniłam tę funkcję, bo nikogo nie wskazał
w zastępstwie.
Przynoszą chłopca około 14-15 lat, rozdarta klatka
piersiowa, w której szaleje obnażone, zranione serce. Przytomny!!! Takie
bijące serce widziałam tylko na ćwiczeniach fizjologii - u żaby. Tu
miota się serce człowieka - dziecka... Przychodzi dwóch nieco starszych
kolegów z karabinami na ramionach:
- Co powiedzieć Zośce?
Pełna odwagi, dostojna, dojrzała, z trudem wypowiedziana odpowiedź:
- Powiedz jak było.
To były jedyne słowa. W głosie kolegi słychać tłumione łkanie, gdy mówi:
- Z nami też tak będzie.
W tył zwrot, wracają do swoich bojowych obowiązków.
Chirurg, ten starszy, już usiłuje zeszyć ranę serca - igła rozdziera je
jeszcze bardziej... Ach! Czemu nie dr Masiukiewicz - myślę, ale czy on
nadążyłby z igłą za skurczami miotającego się serca?
Na salę wnoszą młodego, silnego mężczyznę - zapalenie
otrzewnej. Zdumiewające! Skąd? Narkoza. Chirurg bierze nóż, nacięcie
skóry napiętego brzucha i nagle chory umiera. Na salę wpadają chłopcy:
- To był nasz więzień! Był na usługach Niemców, skoczył z pierwszego piętra na strażnika, chciał go obezwładnić, może zabić.
Jesteśmy jak sparaliżowani. Nikt nie kwapi się do
zdjęcia zwłok ze stołu. A tak zwykle czule i serdecznie zdejmujemy
poszarpane ciała tych naszych drogich umarłych. Wreszcie dwaj
chłopcy-sanitariusze zdejmują, kładą na nosze, zaplatają ręce na
piersiach. Nagi, silnie zbudowany mężczyzna, o ciemnych oczach i
krzaczastych brwiach, robi wrażenie groźnego posągu.
A oto łączniczka, młoda, drobna dziewczynka, prawie
dziecko. Nie żyje. Nie ma żadnych obrażeń? Dokładne oględziny. Pod prawą
piersią ranka wielkości grochu.
- Wątroba - wyrokuje dr Masiukiewicz krótko. Obok smutny, młody chłopiec - mąż - podobno pobrali się tego ranka.
- Trzeba oszczędzać denaturat - apeluję. Zarówno dr Masiukiewicza jak i siostrę operacyjną drażni moje skąpstwo.
Od jakiegoś czasu mamy dużo wody. Wywiercono studnię w piwnicy. Personel dostaje jedno wiadro na osobę dziennie.
W moim mieszkaniu jest stale 13 osób. W tym kobiety
"spod czołgów". Przyszedł również z bratem ranny w rękę Henryk Borowski -
aktor - mój kuzyn. Ważne, że mogą się myć. Mój hotel w domu zmienia
gości, ale feralna "13-ka" zawsze się utrzymuje.
Trudno operować przy stale sypiących się tynkach i
ogłuszającym huku rozszarpujących się pocisków. Przenosimy salę
operacyjną do piwnic, od frontu. Jest spokojnie. Chorzy pozostają na
pierwszym i drugim piętrze, ale piwnice też są zastawione łóżkami.
O zmierzchu słychać spod okna, na ulicy, odgłos kroków - to żołnierze idą do akcji.
- To straszne, za chwilę przyniosą nam ich na noszach - myślę głośno.
- Pani cierpi za miliony - odpowiada komendant, dr "Moszczeński".
Pewnego dnia przybiega do mnie sąsiad z mego domu.
Wzywa mnie nie mówiąc o co idzie. Przechodzimy wyrąbanymi między
piwnicami otworami (w tym czasie domy były tak połączone dla
bezpieczeństwa). Jest już wieczór. Mrok. Odarta z tynków ściana domu -
gołe cegły tworzą jakiś niesamowity podkład dla sceny, która właśnie
odbywa się na dole na podwórzu. Zwarty tłum, z głowami pochylonymi, w
śmiertelnej ciszy, wolniutko przesuwa się po wilgotnym asfalcie
podwórza. Wygląda to na jakieś tajemnicze, budzące grozę
misterium-taniec. Obserwuję tę scenę, ogarnia mnie lęk:
- Co to jest? - pytam.
- Worek chleba zrzucono z samolotu, gromada rzuciła się i ciągną go, każdy w swoją stronę.
W pewnej chwili worek pęka - ktoś podobno zdołał
przeciąć go scyzorykiem. Suchary padają na bruk, w błoto... ludzie
wyławiają je z błota - też w ciszy. Taniec chleba zakończony.
Wyglądam z okna mego domu na dom przeciwległy. Tam, na
piątym piętrze, widzę kogoś spoglądającego przez lornetkę w kierunku
ulicy Piusa. Nagle ze spalonego domu znajdującego się ukośnie po prawej
stronie strzela snop ognia w kierunku obserwującego. Czy zabity? Zbiegam
do szpitala. Melduję. Polowanie na "gołębiarzy" takie trudne,
przypłacił je życiem nasz dozorca. W czasie intensywnych bombardowań, w
krótkich przerwach, słychać jakieś pojedyncze strzały z dachu tuż, tuż.
Czy to znaki umówione informujące o celności ataku? - nikt nie wie...
Ale tego "gołębiarza" złapali chłopcy. Wdrapali się na któreś tam piętro
spalonego domu, znaleźli jedzenie, jakieś rzeczy, czatowali -
przyszedł... To chyba on strzelał do chorych ludzi idących do kaplicy na
Wilczej 7. Bo i oni trafiali do nas.
W szpitalu zatrzymuję dr Maciejewskiego:
- Przed domem Mokotowska 57 zawsze stoi jakiś człowiek. Czy nie warto go poobserwować? - pytam.
Po kilku godzinach wzywają mnie do pokoju komendanta
"Moszczeńskiego". Przed drzwiami dwóch młodych powstańców z pepeszami.
Wchodzę. Dr "Moszczeński" za stołem i chyba jeszcze dwie jakieś ważne
postacie. Z boku siedzi na krześle mój "człowiek z bramy".
- Czy pani go zna?
- Tak.
- Co może powiedzieć pani obciążającego?
- Nic. Poza tym, że widzę go przed bramą stojącego. Nic więcej.
Sąd wojenny w powstaniu to nie żarty. Wychodzę.
Wartownika proszę o wywołanie dr "Moszczeńskiego". Gdy wchodzi, rzucam
się na niego z wyjaśnieniami i żądam, by natychmiast uwolniono człowieka
tak bez sensu i niebezpiecznie zatrzymanego. Dr "Moszczeński" wzdycha:
- Boże, Boże!
A ja jestem pewna, że kto jak kto, ale on już to
potrafi załatwić - zawołany dyplomata. Załatwił! W przejściu chwytam dr
Maciejewskiego, z furią nacieram:
- Co pan narobił?
Uśmiecha się trochę dziecinnie, trochę z zażenowaniem:
- W górę serca - dobra!
W kilka godzin potem spotykam " pana z bramy" na schodach mego domu, był mało znanym sąsiadem z tej samej klatki schodowej.
- Widzi pani, coś podobnego, gdybym wiedział, kto mi to zrobił, roztrzaskałbym mu łeb! - wybuchnął. Uciekłam w popłochu.
W czasie powstania dr Maciejewskiemu przychodzi na
świat córka. Jest uśmiechnięty i szczęśliwy: - Moja żona jest dzielna -
odpowiada na nasze pełne niepokoju pytania.
A tymczasem sala operacyjna pracuje. Obok dużych
mnóstwo drobnych operacji: amputacje ręki, nogi, według naszej oceny -
to drobiazg. Tego jest tak wiele! W maleńkiej, ciemnej piwnicy składa
się amputowane kończyny, często zapomina się je pochować, gromadzą się
(jak się czuje człowiek częściowo pogrzebany? - myślę). Zbiera się ich
więcej. Kiedyś przepędziłam stamtąd dwa małe pieski, pewnie głodne.
Poszarpane ciała budzą przerażenie, to straszne.
- Czy mamy prawo modlić się o własne ocalenie od mąk, gdy patrzymy na to wszystko? - zastanawiam się głośno.
- I ja tak myślę, odpowiada na moją uwagę dr Masiukiewicz.
Pociechą dla nas, wierzących, była wiadomość, że wszyscy otrzymali absolucję na wypadek śmierci.
Obiad w szpitalu, podawany przez nasze dobre siostry.
Siedzimy przy stole z doktorem - internistą. Na obiad kasza jaglana na
gęsto. Wystarczy! I tak jesteśmy w dobrym położeniu. Ludzie z narażeniem
życia maszerują tunelami przez połączone piwnice domów i pod
barykadami, gdzieś daleko, po ziarno, aby je zemleć i ugotować. Mój
towarzysz obiadu w grudce kaszy spostrzega muchę. Oddziela starannie
każde ziarnko kaszy i już zupełnie "nagą" muchę odkłada na bok.
Spokojnie kontynuuje obiad - oszczędność. W jakiś czas potem dowiadujemy
się, że jego syn, powstaniec, poczołgał się do ogrodu Frascati, blisko
Placu Trzech Krzyży, aby zdobyć pomidory. Został postrzelony w nogę.
Leżał cały dzień. Usiłowania kolegów, aby go ściągnąć, były witane
wściekłymi seriami karabinów maszynowych. Ściągnięto go wieczorem. Zmarł
z upływu krwi. Taka jest cena jedzenia... Nasz nieskazitelny,
obowiązkowy internista opuścił tylko jeden dzień z powodu pogrzebu syna.
Wchodzącego do sali operacyjnej przywitałam spojrzeniem - rozciągnął
usta, aby pokazać, że się uśmiecha - nie mogłam na to patrzeć. Trudno
było znieść ten wymuszony uśmiech. Dobiegła do nas również wiadomość, że
na Mokotowie zginął pod gruzami prof Loth - ojciec Felka Lotha - a
także jego matka i siostra - razem Nie zauważyłam żadnej zmiany w
zachowaniu się, sposobie bycia dr Lotha, nikt nie składał kondolencji,
może należało im zazdrościć?
Od czasu do czasu (chyba trzy razy) groźne odezwy
wzywały ludność do opuszczenia Warszawy. W przeciwnym razie obiecywali
nam umieranie w męczarniach.
Już dużo wcześniej opuścił nas młody sanitariusz,
blondyn, którego siostra była łączniczką Gdy granat urwał jej głowę -
jego rodzice, którzy nas często odwiedzali w szpitalu, na jedno z wezwań
Niemców opuścili Warszawę z synem. Szkoda. Chłopiec dobrze pracował i
wnosił dużo młodzieńczej pogody.
Powszechne zainteresowanie budził wtedy chłopiec,
który jeszcze na początku powstania przychodził do naszego szpitala.
Miał na sobie pełny mundur ułański łącznie z szablą (jak u licha zdołał
on to zachować w czasie okupacji?) Maszerował dziarsko przez podwórze.
Trochę podkpiwaliśmy z tej, jak nam się zdawało, zabawy. Pewnego dnia
nie przyszedł. Gdzieś na Piusa zdobywano gmach (PASTA?) obsadzony przez
gestapo. Powstańcy zerwali dach. Podobno nasz ułan wskoczył pierwszy
prosto "w objęcia" Niemców. Nawet ciała jego nie przyniesiono.
Długi szereg noszy ze świeżymi rannymi w korytarzu w
piwnicy. Nad starszym człowiekiem pochylony młody osobnik świeci
latarką. Nachylam się i ja. To już tylko zwłoki.
- Czy to pana ojciec? - pytam ze współczuciem.
- Tak, to mój ojciec - odpowiada drżącym, jak mi się zdawało, głosem młody człowiek.
- To niby pana ojciec, a świeci pan latarką, czy nie
ma zegarka albo obrączki na palcu - rozlega się nagle trzeźwy, ostry
głos dr "Klary". Hiena ucieka pospiesznie. A więc i tutaj! A przecież
dwa kroki dalej może czyha na niego nagła śmierć.
- Czy możliwa jest, pomijając wszystko inne, taka bezmyślność? - zdumiewam się.
Czasem idę ciemnym korytarzem piwnicy odszukać naszych
zmarłych- znajomych z sali operacyjnej - zobaczyć, czy przeżyli
operację. Przez okienko piwnicy sączy się słabe światło, leżą obok
siebie przykryci prześcieradłami. Odchylam je i spoglądam w martwe
twarze. nie odczuwam żadnego lęku, są nam bardzo bliscy... to takie
ostatnie spojrzenie pożegnalne.
Wyrywam się do domu, aby się umyć i włożyć ostatnią
czystą bieliznę. Niech będzie podarta byle czysta, bez wszy. Otrzeźwiona
wracam na salę operacyjną. Siadam na leżaku, wypoczywam, coś mnie
swędzi w ramię, a to wielka wesz. Tak szybko? Niełatwo si ich
pozbyć.Przybywają prawie z każdym powstańcem. Jeszcze długo z nimi
wojowałam w tułaczce po powstaniu (podobnie jak z kurzą ślepotą). Ale
jakoś nie słyszymy o tyfusie.