Alojzy Pluciński sierż. pchor.
"Dębina" batalion "Sokół"
Domy u wylotu ulicy Brackiej po obu
stronach Alej Jerozolimskich były od początku Powstania obiektem
zaciekłych walk. Szczególne zainteresowanie budziły dwie pozycje:
"Cukiernia Kuczyńscy" po nieparzystej tzn. południowej
stronie Alej (dziś pusty plac vis - a - vis gmachu byłego Banku
Gospodarstwa Krajowego) i kawiarnia "Cristal" (obecnie
"Orbis"). Ulokowane tam nasze placówki dawały dogodny
wgląd w Aleje w obu kierunkach i trzymały w szachu niemieckie
czołgi, odbywające rajdy z bazy w Muzeum Narodowym w kierunku
Marszałkowskiej. Z kolei Niemcy starali się odzyskać przelot przez
Aleje, utracony od chwili wybudowania przejścia przy domu nr 17
(dziś Aleje nr 23), równocześnie rozerwać jedyną naszą więź
pomiędzy Śródmieściem Północ i Południe. Co pewien czas - ze
zmiennym szczęściem - ponawiali ataki na nasze pozycje.
16 września podczas skoordynowanej
akcji udało nam się wyprzeć Niemców z narożnego budynku
"Cukierni Kuczyńscy". Niemcy mieli w swym ręku ruiny
"Cristalu" po drugiej stronie Alej. Na środku Alej,
pomiędzy naszymi pozycjami, leżały zwłoki niemieckich
żołnierzy, a obok - duży wór zrzucony niecelnie z
"Kukuruźnika". Wór ten rozpalał naszą imaginację,
lecz ściągnięcie go na naszą pozycję było niemożliwe: leżał
dosłownie pod nosem niemieckiej broni maszynowej.
Gdy ok. 25 września zostałem wyznaczony na dowódcę
pozycji zlokalizowanej w "Cukierni Kuczyńskich", nadarzyła się okazja do
przejęcia tajemniczego wora. Otóż codziennie wcześnie rano, z ukrycia w
ruinach "Cristalu", odzywał się do nas przez całą szerokość Alej
żołnierz niemiecki, pochodzący prawdopodobnie z ziem przygranicznych i
znający skądś gwarową polszczyznę. Witał nas mniej więcej w taki sposób:
- Dziyń dobry, chłopoki. Jak wom idzie?
Z naszej strony padały podobne odpowiedzi i czasami
"rozmowa" zmieniała się w małą dyskusję, bardziej humorystyczną niż
napastliwą. Trzeba było przy tym uważać, żeby nie wychylać się z
ukrycia, bo mogło to kosztować przynajmniej przerwę w życiorysie.
Postanowiłem naprowadzić rozmowę na właściwe tory i rzuciłem dwie
propozycje:
- Weźta tych swoich, co leżą na ulicy, bo przecież powinniście dbać o kamratów.
Wtedy padła odpowiedź:
- My zaczniemy brać, a wy zaczniecie rąbać i jeszcze więcej naszych będzie tam leżeć.
Na nasze zapewnienie, że w takiej sytuacji na pewno
wstrzymamy się od strzelania, usłyszeliśmy, że jak przyjdzie leutnant,
to będziemy mogli z nim pogadać.
Po pewnym czasie głos z gruzów "Cristalu" odezwał się
ponownie i zapowiedział, że leutnant już jest. Dalszą rozmowę
prowadziliśmy nadal przez naszego "tłumacza". Powtórzyliśmy nasze
propozycje i zapewnienia, że nie tylko nie będziemy strzelać w czasie
podejmowania przez Niemców ich poległych żołnierzy, ale nawet im
pomożemy. Już dziś nie pamiętam, która strona zaproponowała, aby cała
akcja sprzątania trupów - a dla nas przeciągnięcia wora - rozpoczęła się
od jednoczesnego wyjścia z obu stron jednego oficera. W tym miejscu
kończyły się jednak moje kompetencje i na godzinę zawiesiłem dalsze
rozmowy.
Złożyłem natychmiast meldunek rotmistrzowi "Jankowi", a
następnie majorowi "Sokołowi", sugerując wykorzystanie sytuacji dla
zdobycia zrzutowego worka. Ponieważ wstrzymanie ognia z naszej strony
dotyczyło również pozycji sąsiednich obsadzonych przez inne jednostki
(np. "Bełt" ) sprawa musiała oprzeć się o dowódcę odcinka majora
"Sarnę". Tymczasem major "Sokół" delegował na naszą pozycję por.
"Skałę", który dobrze znał niemiecki i mógł się już bezpośrednio
porozumieć z leutnantem, znowu głosem przez całą szerokość skrzyżowania.
Rozmowy doprowadziły szybko do celu: następnego dnia o godzinie 16.00 akcja miała się rozpocząć.
Przed ustaloną godziną na naszą pozycję w "Cukierni
Kuczyńskich" przybyło kilku wyższych oficerów, a nawet operator filmowy z
kamerą. Zgodnie z zapowiedziami na odpowiedni sygnał jednocześnie
wyszli z ruin ppor. "Miki", a z drugiej strony niemiecki leutnant.
Zdecydowanym krokiem obaj zmierzali na środek skrzyżowania, tam
elegancko, wzajemnie sobie zasalutowali i rozpoczęli rozmowę, której
jednak z tej odległości nie mogliśmy słyszeć. Leutnant był w typowym
mundurze Waffen SS, natomiast "Miki" w długim niemieckim motocyklowym
płaszczu i niemieckim hełmie z polskim orzełkiem i opaską. Na ramieniu
miał powstańczą opaskę. Prezentował się szczególnie bojowo, nie tylko
całą sylwetką, bo przecież miał na lewym oku czarną opaskę. Oko stracił
jeszcze w "Telefonach" na Starówce.
Na sygnał dany przez "Mikiego" i leutnanta, z każdej
strony wyszło po kilku żołnierzy i również zbliżyło się do środka
skrzyżowania. Wszystko odbywało się w kompletnej ciszy, zakłócanej
jedynie przez terkot kamery filmowej. Również ja wyszedłem na
skrzyżowanie. Niemcy zbierali swoich poległych, nasi sprzątali w tym
czasie radziecki zrzutowy worek. Ponieważ Niemcy nie posiadali
odpowiedniej ilości noszy, dostarczyliśmy im ze swej strony pewną ilość
naszych. Cała ta scena trwała około 15 minut, w ciągu których "Miki" na
środku skrzyżowania prowadził spokojną konwersację z leutnantem.
Akcja zakończyła się opuszczeniem skrzyżowania przez
obie strony. Gdy już wszyscy zniknęli w swoich gruzach, na nowo
rozpoczęła się strzelanina, ale z jeszcze większą niż zwykle
gwałtownością.
Na tym jednak nie koniec. Następnego dnia rano znów
odezwał się z ruin "Crystalu" nasz rozmówca, komunikując, że chce z nami
rozmawiać ten sam leutnant. Zameldowałem o tym majorowi "Sokołowi",
który ponownie wyznaczył por. "Skałę" do dalszych kontaktów. Doszło do
następnej rozmowy, w trakcie której leutnant dziękował nam za możliwość
zabrania poległych żołnierzy i w imieniu majora, niemieckiego dowódcy
batalionu prosił, aby ten mógł osobiście złożyć nam podziękowanie. W tym
celu proponuje, aby trzech oficerów z naszej strony wyszło w ściśle
określonym czasie na skrzyżowanie, po czym pójdą na spotkanie z
niemieckim majorem. Jednocześnie na skrzyżowanie wyjdzie trzech oficerów
niemieckich, którzy zostaną u nas w charakterze zakładników.
Była to niezwykła propozycja, ale nasze dowództwo
uznało, że ta "wizyta" po niemieckiej stronie może nam dać korzyść z
uwagi na możliwość zbadania niemieckich pozycji oraz poznania nastrojów
wśród niemieckich oddziałów frontowych. Po akceptacji ze strony wyższych
jeszcze władz major "Sokół" ustalił następujący skład "delegacji": por.
"Skała", ppor. "Miki" i ja, wtedy sierżant podchorąży "Dębina".
O ustalonej porze - była to godz. 13.00 dnia 28
września 1944 - jednocześnie z trójką Niemców wyszliśmy na sygnał z
ukryć. Nie zatrzymując się minęliśmy na środku skrzyżowania naszych
niemieckich "partnerów" przy wzajemnym salutowaniu. Zgodnie z umową
byliśmy bez broni, ale do kieszeni obszernych motocyklowych niemieckich
płaszczy wsadziliśmy po jednym niezawodnym angielskim granacie
"Millsie", ot tak, na wszelki wypadek.
W ruinach "Crystalu" oczekiwał nas niemiecki oficer w
stopniu kapitana. Niezwykle elegancko się przedstawił i był niesłychanie
ugrzeczniony i rozmowny. Prowadził nas przez szereg podwórek, a dalej
przez Nowy Świat, na ówczesną ulicę Pierackiego, na wprost ulicy
Kopernika (chyba nr 13). W mieszkaniu na 1 piętrze oczekiwało nas kilku
oficerów, z Wehrmachtu oraz SS, z majorem SS na czele.
Po wzajemnym przedstawieniu zasiedliśmy przy dużym
okrągłym stole. Zauważyłem, że w pokoju znajdowały się kwiaty w
wazonach, a na kredensie stały jakieś ciasta. Potem wyjaśniono nam, że
właśnie wczoraj pan major obchodził swój "Geburtstag" (urodziny).
Napełniono nam kieliszki winem i zaczęła się rozmowa,
którą głównie prowadził sam major, pozostali Niemcy raczej asystowali i
potakiwali. Rozmawialiśmy po niemiecku, chociaż z początku "Skała", a
może "Miki", próbowali konwersacji po francusku, ale tylko jeden
niemiecki oficer podjął rozmowę w tym języku. Najpierw major bardzo
wylewnie dziękował za umożliwienie zabrania zwłok zabitych żołnierzy,
wspominając dobre, wojskowe obyczaje. Potem jednak wyraził ubolewanie,
że nasza strona używa broni - jak to określił - z ekrazytowymi
pociskami, które zadają straszne rany.
Zabrałem wtedy głos i
powiedziałem, że to właśnie Niemcy używają takich pocisków, czego
dowodem jest nikt inny, jak właśnie siedzący przy stole "Miki", który od
tak rozpryskującej się kuli stracił oko oraz doznał szeregu dalszych
ran. Major odpowiedział wtedy, że pomocnicze siły w niemieckiej służbie
(określił ich "Kasaken") używają czasem zdobycznej broni i możliwe jest,
że do niej należą tego rodzaju pociski.
Następnym tematem podjętym przez majora było
ubolewanie, że musimy ze sobą walczyć i to w takich warunkach, ponosząc
przy tym niesłychane ofiary, podczas gdy po drugiej stronie Wisły są
Rosjanie, którzy również najechali nasz kraj. Mówił coś jeszcze o
europejskiej wspólnocie i że wspólnym naszym wrogiem są Rosjanie. Na to
odpowiedział "Skała", że będziemy walczyć z każdym wrogiem, który
wtargnie na naszą ziemię. Tak było zawsze w naszej historii. A ponad to
jesteśmy żołnierzami i wypełniamy rozkazy.
Rozmowa była ożywiona. Zastanawiało mnie, że major był
dobrze zorientowany w udziale "komunistycznych jednostek" - tu wymienił
AL - w szeregach AK. Z naszej strony padła wtedy odpowiedź, że są to
również nasi towarzysze broni i przekonania polityczne traktujemy jako
osobistą ich sprawę.
W pewnej chwili do mojego napełnionego winem kieliszka
wpadła muszka. Odwróciłem się do podoficera, który siedział za moimi
plecami i coś notował. Zerwał się natychmiast i po chwili miałem nowy
kieliszek z winem. Paliliśmy też sporo papierosów dobrych marek,
własnych i częstowanych. Major "Sokół" obdarzył nas na drogę papierosami
"Weichsel".
Po jakiejś godzinie na zakończenie naszego pobytu
major raz jeszcze wyraził swoje podziękowanie i życzył nam pomyślności.
Przez cały czas nadawał ton rozmowie i czuło się, że jest apodyktyczny, a
pozostali Niemcy tylko statystowali, zupełnie odwrotnie niż my, gdzie
każdy z nas wygłaszał śmiało swoje własne opinie.
Odprowadzał nas ten sam kapitan. Rozglądaliśmy się na
wszystkie strony, chcąc zebrać możliwie dużo obserwacji. Serdecznie
żegnani przez kapitana (był to lekarz batalionu) wyszliśmy z ruin
"Cristalu", spotykając na środku skrzyżowania trzech niemieckich
oficerów. Zameldowaliśmy się u majora "Sokoła" i zdaliśmy relację z
naszej "wizyty".
Dodam jeszcze, że podjęty przez nas zrzutowy worek
zawierał w połowie tytoń a w połowie suchary. Jedno i drugie bardzo nam
się przydało. Tytoń paliliśmy jeszcze przez jakiś czas w jenieckim
obozie Lamsdorf.