Jerzy Rakowiecki pchor ."Butrym"
III Zgrupowanie "Konrad" 3 kompania 1138 pluton
W dniu drugiego sierpnia nasi koledzy,
zabarykadowani w domu Wedla przy Al. 3 Maja blisko ślimaka i
otoczeni przez Niemców, nie mieli już amunicji. Zostali
wyprowadzeni i masowo rozstrzelani nad brzegiem Wisły. W czasie tej
egzekucji zdarzyła się rzecz nieprawdopodobna: dowódca kompanii
por."Wojciech", ciężko ranny podczas rozstrzeliwania,
nocą wyczołgał się spod zwału trupów i brzegiem Wisły dowlókł
się do powstańców.
W tym dniu Niemcy wpadli do budynku, gdzie wśród
cywilnej ludności ukrywałem się wraz z "Trepem". Nierozpoznani
zostaliśmy wypędzeni wraz z cywilami, pognani do Muzeum Narodowego i
zamknięci w piwnicy. Przypadek zrządził, że w tej samej piwnicy znaleźli
się jeszcze dwaj koledzy z naszej drużyny. Było nas więc już czterech,
do wczoraj- żołnierze, od dziś - zakładnicy...
Piwnice były pełne wystraszonych, niepewnych swego losu
ludzi, wyrzuconych z domów przy ul. Smolnej, Czerwonego Krzyża, 3 Maja.
Panował wielki głód. W naszej piwnicy nie mieliśmy nic do jedzenia.
Piliśmy wodę i bardzo chętnie rozmawialiśmy o różnych potrawach
przypominając sobie ich wspaniały smak.
Pewnego razu Niemcy zabrali mnie i jeszcze paru
mężczyzn na ulicę Smolną do polskiego domu, w którym już nie było
mieszkańców. Chodzili po pustych mieszkaniach i szabrowali. Wyszukiwali
różne interesujące ich przedmioty i kazali nam odnosić je do Muzeum. Niemcy wybierali z piwnic Muzeum ofiary, które były
potem pędzone jako żywa osłona czołgów przed powstańczymi kulami lub
zmuszane do uprzątania pod ostrzałem rannych i zabitych żołnierzy.
Kolej
przyszła na mnie. Kiedy mnie razem z innymi mężczyznami zabierano z
kotłowni, jakaś sanitariuszka podała mi papierosa (pamiętam, że był to
Juno Rund) i kazała "sztachnąć się" szybko parę razy. Posłuchałem rady.
Efekt był natychmiastowy - osłabiony głodem zemdlałem. Niemiec kopnął
mnie i zostawił - nie chciało mu się ciągnąć zdechlaka po schodach.
Prawdopodobnie ta sanitariuszka uratowała mi życie. Niektórym
zakładnikom ratowały życie ... posągi, a właściwie wielkie gipsowe
odlewy na pomnik marszałka Piłsudskiego, wewnątrz których mógł się ukryć
człowiek. Była to kryjówka niezawodna, bo szkopom nie zaświtała myśl,
że w martwym posągu może przebywać żywy człowiek.
Któregoś dnia, stojąc przy piwnicznym okienku
wychodzącym na dziedziniec, byłem świadkiem niezwykłej wręcz sceny.
Zobaczyłem niedużego chłopaka w wieku 10- 12 lat, w panterce i w hełmie z
powstańczą opaską, chłopiec trzymał białą flagę. Węczył oficerom
niemieckim jakieś pismo. Po pewnym czasie otrzymał od nich również
pismo, zasalutował i odszedł. Niemcy potraktowali go poważnie, oddawali
mu honory wojskowe. Kto przysłał chłopca? Jaka była jego misja? Czy
udało mu się wrócić do swoich?
Po paru dniach Niemcy zwolnili z Muzeum kobiety, dzieci
i starszych mężczyzn, my młodzi pozostaliśmy. Nasz los był już z
pewnością przesądzony... "Wybiórki" z piwnic trwały nadal. Uczucie
zagrożenia wytworzyło silne napięcie. Jednemu z moich trzech kolegów
nerwy odmówiły posłuszeństwa, zaczął się zachowywać jak niepoczytalny.
Stał się wręcz niebezpieczny, mógł na nas zwrócić uwagę Niemców. Był
taki moment, że w naszym piwnicznym pomieszczeniu mogło dojść do
dramatu...
Po tygodniu naszego pobytu w Muzeum Niemcy zarządzili
zbiórkę zakładników na dziedzińcu. Ustawiono nas w szeregach. Niemcy
ogłosili przez tłumacza, że potrzebują kilku ludzi, ale nie
poinformowali, w jakim celu.
Początkowo wahałem się, potem zdecydowałem
zgłosić się (przesądziło chyba to, że tłumaczem był chłopak z mojej
drużyny, kolega z AK). Grupę ochotników Niemiec zaprowadził do piwnicy, w
której leżał ranny i paru chorych zakładników, po czym wyszedł bez
słowa. Czas mijał, nic się nie działo. Chyba Niemcy zapomnieli o nas?
Wyjrzeliśmy na dziedziniec, był zupełnie pusty. Ułożyliśmy chorych i
rannego na znalezionych noszach, zabraliśmy stojącą w kącie chorągiew
czerwonego krzyża i wyszliśmy z piwnicy. Skierowaliśmy się do bramy. Jak
zareaguje wartownik? Nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Wyszliśmy
poza teren Muzeum. Wokół wszystko się paliło. Chwila wahania,
skręciliśmy w prawo. Z trudem nieśliśmy nosze po siedmiodniowej
głodówce. Przez nikogo nie zatrzymywani, ani nie ostrzeliwani doszliśmy
aż do szpitala ZUS u zbiegu ulic Książęcej, Rozbrat i Czerniakowskiej.
Tam w uchylonej bramie z niemałym zdumieniem spostrzegliśmy ręce
kiwające do nas, przyzywające nas do siebie. Te ręce, te ramiona miały
biało- czerwone opaski... Były to oddziały zgrupowania kpt. "Kryski". I
tam walczyłem do upadku Czerniakowa.