Powstanie się zakończyło. Zniknął komendant "Moszczeński"*, zastąpił go dr Maciejewski. Gdy stałam z nim przed bramą szpitala, pierwszy raz zobaczyłam Niemców. Wolno podeszli do nas. Nie znam niemieckiego, rozmawiali z dr Maciejewskim; zrozumiałam tylko, że wskazując na mnie powiedział:

- To lekarz.

Czy chcieli zabierać personel szpitala? Okazało się, że nie.
Ze zdumieniem zobaczyłam na ulicy, że pozostały już tylko kaleki. Któregoś dnia odważyłam się podejść do Żurawiej. było zupełnie pusto, z trudem szła jakaś niedołężna staruszka, wpadła do kałuży gęstego lepkiego błota, nie mogła się podnieść, długa czarna spódnica ciągnęła w dół.

- Dokąd pani idzie? - spytałam.

Gdzieś na Wspólnej miał być punkt ewakuacyjny RGO**. Z litością myślałam, jak dojdzie, pomagając jej powstać. Do tej pory z wyrzutem myślę, że nie zabrałam jej do szpitala. Ten sam brak energii, jakaś apatia, która jeszcze przed kapitulacją dała mi się odczuć. Bałam się, że już nie będę użyteczna w szpitalu, że nie stać mnie będzie na żaden wysiłek.

Sala operacyjna opustoszała, przybyło wiele sił pomocniczych z innych szpitali już zlikwidowanych. Personelu było dosyć. Zdecydowałam się opuścić Warszawę któregoś tam października. Jedna z ostatnich. Po drodze, gdzieś na peryferiach Warszawy, z głębi ogródka na werandzie przy stole zobaczyłam dwóch Niemców, obok stały kosze wypełnione chlebem i pomidorami. Z tłumu idących ze stolicy nędzarzy tylko dwóch ludzi podeszło po chleb i pomidory (za których zerwanie tak niedawno temu zapłacił życiem syn lekarza - powstaniec).

Tak więc szpital na Mokotowskiej ocalał. Niejednokrotnie pytaliśmy w czasie powstania, czemu nas tak długo oszczędzają? Padały w sąsiedztwie olbrzymie gmachy, na moich oczach runął na rogu Wilczej i Mokotowskiej pięciopiętrowy budynek. Może sądzili, że szpital przyda się im lub chcieli oszczędzić swoich gołębiarzy, którzy dawali znać o sobie z pobliskich dachów po każdej serii ostrych ostrzeliwań z dział i samolotów.

W moim opowiadaniu nie ma chronologii, pisałam jak mi pamięć narzucała zdarzenia. Ktoś inny może napisze przeżycia ze szpitala inaczej, zapamiętał innych ludzi, inne wydarzenia. Część spraw pogrążyła się w niepamięci.
Po przyjeździe do Gdańska spotkałam dr. Maciejewskiego. Kiedyś schwyciła mnie jedna z sióstr:

- Znamy się z powstania!

Przypomniałam ją sobie. Po dwóch dniach chciałam ją odnaleźć, ale znów ta zdumiewająca luka, zapadnięcie się w niepamięć niektórych spraw (moja koleżanka przez trzy dni nie mogła sobie przypomnieć, jak się nazywa). Pozostało mi jednaj jedno wrażenie: przez dwa miesiące z górą żyłam wśród wielkich zdarzeń. Umierali na moich rękach ludzie - bohaterowie, często dzieci. Znajdowałam się wśród wspaniałych i ofiarnych ludzi. Wszyscy wykonywali swoje i wszelkie inne obowiązki bez względu na rangę i stanowisko. To była wielka rzecz!

Do tej pory czuję jednak wyrzuty sumienia z powodu owej pozostawionej na Żurawiej staruszki i także z powodu innej jeszcze sprawy. Otóż ranny, już niemłody mężczyzna, prosił kogoś o opiekę nad żoną, niezaradną (chyba z Podkowy Leśnej). Wiedziałam, że ten mężczyzna umrze - był czas na ocenę możliwości leczenia. To była chyba rana brzucha. Obiecałam sobie, że spełnię prośbę. Zawierucha poniosła mnie do Gdańska. Zapomniałam nazwisko, pozostał wyrzut niespełnionego obowiązku.
Po powstaniu znalazłam się w Milanówku - u rodziny. Nie mogłam znieść obecności masy ludzi. Ruszyłam przed siebie, gdzieś w kierunku Krakowa, szukać samotności. W małym miasteczku siedziałam na ławce - głodna. Targowałam się z sobą, czy kupić bułkę - miałam bardzo mało pieniędzy. Spotkał mnie ktoś z moich warszawskich znajomych, kto nie był w Warszawie podczas powstania. Zaprosił mnie na obiad u dozorcy domu. Przyszli jeszcze dwaj młodzi ludzie. Pani dozorczyni podała dobry, domowy obiad. Po obiedzie mój znajomy zwrócił się do mnie i lekkim tonem poprosił:

- No, a teraz nowinki z powstania!

Coś mnie poraziło, ścisnęło w gardle. Bałam się, że wybuchnę płaczem. Nie dopytywali się więcej. Już między nami wyrosła ściana nieporozumienia.

Czy napisałam wszystko? Nie! Chyba każdy z takich przeżyć coś schowa dla siebie. Nie dopowie. Zależnie od osobistych odczuć. Drobne sprawy pochodzące z ludzkiej słabości, czy śmieszności, a może ułomności nie powinny zatrzeć spraw decydujących, tego co ważne i wielkie.