W pamięci zaciera się requiem
po dwunastu tysiącach poległych,
których pokrył gruz i pogorzelisko Miasta,
lecz nie można zapomnieć krzyku matki
trzymającej na rękach martwe dziecko.
Za późno...
Poniedziałek osiemnastego września. Kolejny piękny
dzień wczesnej polskiej jesieni 1944 roku. Gdy wychodziłem z domu,
Zbyszek siedział już przy biurku. Otoczony kłębami papierosowego dymu
(skąd on brał te potwornie cuchnące "Junaki" vel "Haudegeny"?) pisał
swój ostatni wiersz powstańczy. Ujrzymy go w druku dopiero po wielu
latach, gdy znajdzie się dostatecznie odważny wydawca.
Zbyszek to Zbigniew Jasiński, tajemniczy "Rudy" z
radiostacji "Błyskawica", pisarz i poeta, autor słynnego wiersza "Żądamy
amunicji". Przez cały sierpień dzielił losy "Błyskawicy", ulokowanej
najpierw w gmachu PKO, a później w "Adrii". Do jego pustego
sublokatorskiego pokoiku w oficynie na trzecim piętrze przy
Nowogrodzkiej 11 wprowadziłem się już w pierwszych dniach powstania, gdy
nasz dom w Alejach Jerozolimskich nr 27 spłonął. To była wygodna meta -
miałem blisko do "Sokoła" - a jednocześnie bezpieczna, gdyż ze względu
na sąsiedztwo zamienionego przez Niemców w twierdzę BGK oszczędzały nas
tu bomby i ciężka artyleria. Na Nowogrodzką Zbyszek wrócił 3 września
po tym, gdy "Błyskawica" przeniosła się do Śródmieścia - Południe i od
tej pory koczowaliśmy tu razem aż do wyjścia do Ożarowa. Tłoku nie było,
bo wracałem zwykle tylko na noc.
Ten skrawek Warszawy, od Brackiej do Kruczej,
pozostawał dziwną enklawą spokoju i porządku. Przeszedłem przez czysto
zamiecione podwórko i w bramie uścisnąłem dłoń "ciecia", pana Czesława,
metodysty, cenionego przez lokatorów za niespotykaną pracowitość i
uczciwość. Pan Czesio odnosił się z szacunkiem do Zbyszka jako do
"człowieka pióra" a część splendorów z racji rodzinnych powiązań spadała
także na mnie.
Tu, na Nowogrodzkiej, w nienaruszonych jeszcze szybach
okiennych odbijał się błękit bezchmurnego nieba, lecz iluzja kończyła
się już na rogu Kruczej. Kierując się ku Wilczej przechodziłem przez
sterty gruzów upstrzone tłuczonym szkłem, potem skracałem sobie drogę i
maszerowałem podwórkami, połączonymi otworami wybitymi w murach. Przy
Wilczej mieściła się Komenda Placu Śródmieścia - Południe; tam w
pierwszych dniach września oddelegował mnie major "Sokół" na dowódcę
drużyny łączności. I o mało co...
Dwa dni temu brałem udział w porannej odprawie u płk.
"Albina" w piwnicznym schronie. Po jej zakończeniu wychodziłem jako
jeden z pierwszych, gdy rozległ się ogłuszający huk, zaczęły się walić
stropy 5-piętrowej kamienicy i do pasa zasypała mnie lawina potłuczonych
cegieł. Wyglądało to na wybuch pocisku z ciężkiego działa, może nawet
kaliber 600 mm. Przede mną ostał się wylot z piwnicy, za mną nie było
już co ratować. Zginął płk "Albin" i prawie całe dowództwo.
Nowym komendantem Ekspozytury Komendy Placu został
major "Wołłk". Otrzymałem od niego zadanie szybkiego odtworzenia sieci
łączności, uszkodzonej poważnie podczas fatalnego wybuchu. Co nieco
zdołaliśmy już uporządkować. Za chwilę spotkam się z moimi "chłopcami" z
drużyny łączności (jest wśród nich ojciec z 12- letnim synem), by
ustalić kolejność dalszych prac.
Dotarłem w pobliże ul. Skorupki i obserwowałem druty
podwieszone wysoko na przypadkowych słupach, a czasem biegnące wzdłuż
zachowanych resztek murów. Przy całej swej prymitywnej aparycji ta
powstańcza łączność stanowiła niezbędny element dowodzenia. Ileż
inwencji i mozołu kosztowało uruchomienie, a później utrzymanie w stanie
pełnej sprawności drutowych połączeń umożliwiających przepływ meldunków
i rozkazów, gdy do dyspozycji były jedynie pochodzące z "szabru"
przewody i aparaty! Przypomniałem sobie pierwsze dni w "Sokole" i
pierwsze "zadanie techniczne" : jak odbierać rozmowy z kilku aparatów
ustawionych przy posterunkach, jeśli brakuje centralki?
Rozwiązanie polegało na użyciu numeratora hotelowego,
zamontowanego... w szufladzie od biurka. Przy takich narodowych
uzdolnieniach improwizatorskich sprawność zachowały jedynie systemy
łączności na najniższym szczeblu rozwoju: dwa przewody lub żywa
łączniczka. O łączności radiowej mogliśmy tylko marzyć. Owszem, wpadły
nam w ręce jakieś konspiracyjnie wytworzone stacyjki nadawczo-
odbiorcze, lecz niestety bez kwarców.
Rozważając w myśli wady i zalety polskiego talentu do
prowizorek wychodziłem właśnie z zacienionej bramy na zalane słońcem
małe podwórko. W drugim jego końcu bawił się w piasku kilkuletni
chłopczyk. Widocznie piękna pogoda wywabiła go z piwnicy, gdzie
gnieździli się wszyscy lokatorzy częściowo zrujnowanego budynku. W tym
momencie usłyszałem zgrzyt odpalanej "krowy". Odruchowo cofnąłem się w
cień długiej bramy i zaraz rozległ się potworny wybuch. Pęd powietrza
odrzucił mnie jak worek w głąb, uniósł się kurz i czarny dym, słychać
było odgłos walących się domów i rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Przez dłuższy czas nic nie widziałem. Tuman pyłu
powoli opadał, zrzedł, aż rozpuścił się w słonecznym blasku. Nic się nie
paliło.
Tym razem mieliśmy szczęście, był to tylko pocisk
burzący. Pomacałem ręce, nogi i twarz - wszystko całe. Wyszedłem z bramy
na podwórze. Nie było widać większych szkód; wybuch musiał nastąpić w
sąsiedztwie, do nas doleciały tylko odłamki. Chłopczyk leżał spokojnie -
tak mi się wydawało - na piasku. Przy wyjściu z piwnicy pokazała się
młoda niewiasta, podbiegła do chłopca i wzięła go w ramiona. Zobaczyłem,
że małe ciałko zwisa bezwładnie. W tej samej chwili na przeraźliwie
błękitnym niebie pojawiły się samoloty, było ich mnóstwo, całe roje
samolotów, płynęły wysoko, wysoko nad miastem, w nieskazitelnych
szykach, dostojnie, wolno, majestatycznie, jak srebrne ptaki w pełnym
blasku słońca. Dobiegł nas dudniący pomruk silników, a po chwili
szczekanie artylerii przeciwlotniczej i widać było, jak pociski, nie
osiągając pułapu samolotów, rozrywają się na próżno, niczym sztuczne
ognie.
Raptem całe podwórko zapełniło się. Ludzie wybiegli z
piwnic, wiwatowali, tańczyli, płakali z radości. Od srebrnej eskadry
zaczęły się odrywać setki małych punkcików, po chwili z każdego rozwinął
się spadochron. "Desant! Amerykanie przyszli nam na pomoc!" - wołali
ludzie. "Żaden desant, to tylko zasobniki" - wyjaśniał jakiś starszy
pan, obserwujący przez lornetkę niebo pokryte białymi parasolami,
żeglującymi po błękicie i zwolna spychanymi przez wiatr na północ.
Nikt nie zwracał na niego uwagi. "Desant! Desant!" -
huczało całe podwórko. Kobieta z martwym synkiem na rękach podniosła
nagle bezwładne ciałko wysoko w górę, ku dalekim samolotom, i wśród
wiwatującego tłumu zaczęła krzyczeć głosem rozdzierającym serce "Za
późno!... Za późno!".
Na Nowogrodzką 11 wróciłem dopiero po zmroku. Łażenie
nocą po zrytym bombami mieście nie było ani przyjemne ani, mimo
posiadania przepustki, bezpieczne - zdarzali się nadgorliwcy, dla
których nawet podpis "Montera" był nieważny. Musieliśmy jadnak
doprowadzić naszą robotę na Wilczej do takiego etapu, by dyżurna
telefonistka mogła obsłużyć najważniejsze połączenia. Pod zwalonym
budynkiem straciliśmy dużo przewodów i sprzętu, więc trzeba było znów
łatać i improwizować.
Zbyszek jeszcze nie spał, czekał na mnie. Był starszy o
12 lat i uważał, że ma wobec mnie bliżej nieokreślone, obowiązki
opiekuńcze. Trafiłem nawet do jednego z jego wierszy ("Sierpień") jako
"zaginiony brat" adresatki wiersza, czyli mojej siostry "Topoli"; było
to w połowie sierpnia, gdy jej listy, wysyłane harcerską pocztą na nasz
stary adres, wracały z dopiskiem : "domy spalone".
Na biurku zauważyłem kilka świeżo zapisanych kartek.
Były przyciśnięte pełnym niedopałków platerowanym talerzykiem, na którym
widniał wygrawerowany napis: "Adria - Cafe Dancing". To pamiątka po
znanym lokalu przy ul. Moniuszki; przez pewien czas mieściła się tam
kwatera prasowa "Błyskawicy", tam właśnie powstał najsłynniejszy wiersz
"Rudego". "Adria" przestała istnieć, spłonęła 3 września. Odsunąłem
talerzyk i wziąłem do ręki ostatnią kartkę. Zbyszek leżał rozciągnięty
na swoim żelaznym łóżku (ja na noc lokowałem się na podłodze), kiwnął
przyzwalająco głową, zacząłem więc głośno czytać:
Szlakiem podniebnym
Sto ptaków leci, sto ptaków srebrnych ...
Przypomniałem sobie entuzjazm na podwórku, okrzyki
"Desant! Desant!", a później milczenie, gdy "srebrne ptaki" odleciały,
zaś spadochrony z zasobnikami wylądowały poza naszymi liniami. To
wszystko zostało utrwalone w wierszu. "Rudy" nie był jednak poetą
grzecznych rymów, ten ex - marynarz lubił wygarniać prawdę w oczy.
Ostatnie linijki wiersza nie wymagają dodatkowych wyjaśnień:
Dosyć!
Dosyć grzecznej pieśni...
Nasza, żołnierze okłamanej Armii,
nasza to pieśń wypruta z trzew.
Wściekłością ją nasz ból nakarmił.
Ofiarna śmierć.
Daremna krew.
Daremna krew tysięcy - i jedno życie, życie małego
dziecka. W uszach brzmiał mi rozpaczliwy krzyk jego matki: "Za późno!...
Za późno!" Pomyślałem: "Dziś jest czterdziesty dziewiąty dzień
powstania. A więc o czterdzieści dziewięć dni za późno".