Maria Miłodrowska lekarz
W naszej stołówce siedzi przy stole 5-6 chłopców,
milczą. Wynędzniałe, bez wyrazu, twarze. Oczy wpatrzone w im tylko
wiadome obrazy. Nie pyta się o nic ludzi o takich oczach. To chłopcy ze
Starówki - pewno przyszli kanałami. Do takich kanałów któregoś z owych
dni weszła Danusia Paprocka - koleżanka z ławy szkolnej i z harcerstwa,
spod komendy niezapomnianej Loli Ter-Garerówny. Była drobna, delikatna, o
twarzy dziecka i wielkich, szarych oczach. Danusia nigdy nie wyszła z
kanałów (to wiadomość późniejsza).
Powstańcy składają na stole operacyjnym ciało kobiety.
Krótko ostrzyżone "na polkę" gładkie włosy nieco przyprószone siwizną.
Chłopcy stoją, w ich postawie wyczuwa się dystans i szacunek - to
łączniczka. Pod barykadami zawsze przechodziła z wysoko podniesioną
głową. Nigdy się nie pochylała - meldują cicho. Twarz nie zmieniona, ale
gdzieś z tyłu czy z boku mały okrągły otwór - tędy weszła śmierć.
Bulwersują nas różne wieści. Powstańcy po walce wdarli
się do opuszczonego przez Niemców mieszkania. Zastali zapasy. Wino
zapieczętowane. Chłopcy poczęstowali się - kilku zmarło - wino było
zatrute. Przynoszą na noszach młodego chłopca nieprzytomnego. Nie ma
żadnej rany. Zostaje na noszach do następnego dnia - pewnie pijany -
wytrzeźwieje. Następnego dnia chłopiec nadal nieprzytomny, brak zapachu
alkoholu. Bardzo szczegółowe oględziny - maleńki idący w głąb czaszki
otwór na potylicy, poszerzenie wejścia - wydziela się olbrzymia ilość
ropy...
Wnoszą małe dziecko, chłopczyna 8-10 lat, martwy.
Obszukujemy ubranie. To mały bezimienny powstaniec. Znajdujemy list
pisany przez jakąś kobietę: "Jestem bliska szaleństwa, dłużej nie
wytrzymam" itd. itd...
Amputacja ręki, nogi - to głupstwo. Głowa, brzuch,
klatka piersiowa - to już coś. A ktoś rozpacza, że musi stracić
kończynę. Uderza mnie własne otępienie na niedolę ludzką. A przecież
przy postrzale nogi ludzie też giną. Właśnie leży na stole młody
chłopiec. Kończyna dolna straszliwie rozdęta - tętnica udowa, amputacja -
orzeka chirurg.
Brat rannego, powstaniec, jest obok. Przemawia do rannego z szorstką serdecznością, ale głos mu drży. Transfuzja od brata.
Brat - cywil - przyszedł do oddziału dowiedzieć się, co
się ze mną dzieje i to właśnie brat oberwał - opowiada brat -
powstaniec. W czasie operacji amputacji operowany umiera.
- Co ja powiem matce? - mówi z rozpaczą chłopiec.
- Wróć do matki - mówię po cichu - i zaopiekuj się nią, powstanie się kończy, musisz być przy matce!
Trafił również do nas starszy pan - docent czy
profesor Politechniki z raną dłoni i podbrzusza. Wykonywał granaty -
któryś eksplodował.
W nocy spodziewany jest atak od Al. Ujazdowskich.
- Co będzie, gdy Niemcy się tu wedrą? - pytamy.
Ranni?...
My!...Dotarły już do nas wieści o ich "działalności" w innych
zdobytych szpitalach.
- Nie martwcie się, dla wszystkich mam dość - mówi któryś z chirurgów.
Czego? (cyjanek).
Powoli dociąga do nas personel z innych szpitali już
zajętych przez Niemców. Jeden z lekarzy - chirurg - z jakimś dziwnym
uśmiechem opowiada:
- U nas mieliśmy chorych (chyba w dawnym PKO na
Marszałkowskiej) poparzonych po bombie zapalającej. Ich skóra była
spieczona jak u kurcząt. I chorzy ci byli - to dziwne - nawet
przytomni...
Któregoś dnia przynoszą kobietę wyciągniętą spod
gruzów. Wydawało mi się, że już zdołałam zobaczyć wszystkie okropności.
Piękna dziewczyna o bujnych, jasnych włosach - skóra ściśle nabita
ziarnkami piasku, jak na plaży. Niespokojna tak, że trzeba siłą trzymać,
żeby nie spadła ze stołu. Wije się jak wąż, wygląda tak, jakby jej
ciało było pozbawione kości. To niesamowite wrażenie.
- Byle nie to! - krzyczę w myślach.- Umrzeć pod gołym niebem!
Chora nieprzytomna, coś bredzi, kogoś przywołuje.
Któryś z przybyłych lekarzy zaleca morfinę - podaję. Bez efektu... Widok
jest nieznośny.
- Jeszcze jedną! - pada decyzja. Podaję z wewnętrznym
przeświadczeniem, że chora uspokoi się - na zawsze. Tak się stało -
tylko dziwnie szybko. Gdy po kilku godzinach odwiedziłam ją w piwnicy,
twarz jej zmieniła się straszliwie - nie do poznania. Tylko włosy
pozostały piękne - po nich ją poznałam.
Pod koniec powstania mieliśmy tylko dwie - trzy
strzykawki. Długi czas warowano przy nich, gdy się gotowały - co by
było, gdyby ich zabrakło? Strach pomyśleć! Ale oto powstańcy wdarli się
do magazynu strzykawek i szpital nasz otrzymał ich tak wiele, że można
było dzielić się nimi z innymi szpitalami. Nie pilnowano ich tak
skrupulatnie, marnowały się przy gotowaniu. Lekkomyślność, a może
zmęczenie? Już nie zważałam na oszczędność - brakło energii.
Wśród dramatów rozgrywały się też małe ludzkie sprawy.
Oto jedna z nich: poczęstowano mnie i oddano pod opiekę sporą ilość
angeliki (to takie słodkie, zielone przybranie do tortów, chyba z
tataraku?). Skąd to trafiło do nas - nie wiem. Przyszło kilka
młodziutkich dziewcząt z sali chorych, posłyszałam, że mówiły o głodzie.
Wydałam im ową angelikę na wątpliwe zaspokojenie głodu. Oberwało mi się
za to!
Powstanie upadało, zdawaliśmy sobie sprawę. Czułam się
już bardzo wyczerpana. Chyba to było widać. Któraś z sióstr szpitalnych
zaproponowała mi odpoczynek w łóżku między chorymi na sali.Skwapliwie
się zgodziłam, było jakoś spokojnie. Wolne łóżko!
- Proszę tu zaczekać, zaraz przygotuję łóżko -
powiedziała z naciskiem siostra. Zrozumiałam i zaczekałam. Po jakimś
czasie zaprowadziła mnie na salę. Łóżka były zasłane, przykryte
czyściutkim prześcieradłem (ludzie byli ofiarni). Noc była wyjątkowo
spokojna - przespałam do rana jak zabita.
- Jak się spało? - powitała mnie siostra.
- Dziękuję, bardzo dobrze, siostro.
- Bo łóżko jeszcze nie ostygło... - powiedziała.
- Wiedziałam, przecież po to siostra kazała mi czekać-
odpowiedziałam spokojnie.
Wrażliwość już dawno stępiała, wyczerpanie
zrobiło to,że można było spać nawet między umarłymi.
Rzadko zaglądałam na salę chorych, ale kiedyś konieczny
był opatrunek u starszego pana. Żona, która go pielęgnowała, siedziała u
wezgłowia na łóżku. Zdjęliśmy opatrunek. Rana roiła się od robaków,
rozsypały się na prześcieradło. Żal mi było żony; odskoczyła ona z
przerażeniem, hamując wstręt. My, którzy pracowaliśmy na sali
operacyjnej, niewiele wiedzieliśmy, co się działo na salach chorych.
O odwiedzinach Marii Dąbrowskiej dowiedziałam się z artykułu w "Wieczorze", o występie Fijewskiego doszły słabe echa.
Może warto wspomnieć, że wśród chorych mieliśmy
również rannegooficera SS. Leżał na sali operacyjnej (na oku) po
amputacji górnej kończyny. "Klara" rozmawiała z nim, nie miał zastrzeżeń
odnośnie traktowania go. Gdy go zabierano, było nam bardzo nieswojo. To
był ranny - nie wróg. Nic nie wiem o jego losie.
W czasie powstania usłyszeliśmy pierwszy raz o
penicylinie.Trzeba było amputować kończynę jakiemuś zachodniemu
skoczkowi.Groziło ogolne zakażenie. Zdziwił się, czemu nie podajemy
penicyliny. Zdziwiliśmy się i my i nie bardzo wierzyliśmy.
Już chyba po kapitulacji przybył jeszcze jeden ranny,
"gość z tamtej strony Wisły". Młody człowiek ranny w klatkę piersiową.
Przytomny. Jakimś żałosnym, śpiewnym głosem wypowiedział:
- Umieraju...
- Nie - zaprotestowałam, ale bez przekonania. To on miał rację.