Plut. pchor. "RZUT" batalion "Ruczaj" kompania "Tadeusz"
Zwykły, powstańczy dzień, dwunastego września.
Nagłe wezwanie do Dowództwa batalionu dowódcy naszego plutonu por.
"Wara" i jego zastępcy a naszego drużynowego, ppor. "Żarskiego",
wprowadza nastrój podniecenia. Potęguje się on po przybyciu łącznika z
rozkazem do podchorążego "Sępa" o pogotowiu bojowym plutonu. Coś wisi w
powietrzu.
Sprawdzamy i czyścimy broń, zakładamy pasy, hełmy,
pobieramy nadspodziewanie dużo amunicji. Ruch, gwar, różne
przypuszczenia. Wreszcie są nasi dowódcy. Zbiórka i po tradycyjnym
zapytaniu "Żarskiego":
- Kto ze mną na ochotnika - wystąp!
zostają wyłączeni z grupy ochotników najmłodsi żołnierze. To wskazuje, że sprawa jest poważna. Dreszcz podniecenia.
Idziemy z "Żarskim" do Instytutu Głuchoniemych na pl.
Trzech Krzyży. Jest nas 22 z całą niemal bronią plutonu: 2 rkm, 8 pm,
kb, granaty, butelki z benzyną, po nas wyruszy odwód 10-12-osobowy z
por. "Warem" i 10-osobowy oddziałek z pchor. "Rymwidem", oficerem
operacyjnym dowództwa kompanii. Na kwaterze zostają chorzy,
rekonwalescenci i najmłodsi, zaś naszą placówkę Chopina 13 przejmuje III
pluton naszej kompanii, któremu zostawiamy lekki karabin maszynowy
"drajzę".
Ściemnia się, gdy dochodzimy do celu. Siadamy na
podłodze pod ścianami obszernego hallu i czekamy, zaś nasi dowódcy
rozpoznają sytuację, ustalają plan akcji przy pomocy oficerów tutejszej
placówki i odcinka. Siedzimy w ciszy, krótkie, przytłumione rozmowy,
niepewność i powaga - a równocześnie zniecierpliwieni. Żeby już, żeby
coś robić! To nerwy. Około północy łącznik przynosi rozkaz: mam się
natychmiast zameldować w dowództwie batalionu. Teraz? Nawet nie pozwolą
się wyspać, a przecież o świcie rozpoczniemy akcję przywrócenia zerwanej
łączności Śródmieścia z Czerniakowem.
Zły idę na Mokotowską,melduję się por. "Babiczowi",
zastępcy dowódcy batalionu, który poleca mi czekać na rozkazy i nie
opuszczać pokoju. Więc siedzę i czekam, por. "Babinicz" również, nikt
nie przychodzi, nic się nie dzieje. Po pewnym czasie pyta mnie, czy znam
dobrze Powiśle i Czerniaków, czy umiem pływać, jakie przeszedłem
przeszkolenie wojskowe. Odpowiadam i nadal nic, nadal czekanie. Dostaję
koc, poduszkę i polecenie, bym się przespał. Kładę się na ławie przy
ścianie, lecz sen nie przychodzi. Myślę, po co tu jestem, na co czekam,
jaki cel tych pytań i co tam u Głuchoniemych, czy zdążę wrócić do
oddziału na czas. Nie będą przecież na mnie czekać, przed nimi akcja.
Poważna. Że poradzimy sobie, nie mam wątpliwości. Pluton bojowy, dobrze
wyszkolony, każdy ma broń, amunicji dużo. Tyle, że ktoś z nas oberwie,
musi ktoś oberwać. Strzelamy my, strzelają i oni. A może nie musi? Nie
wszystkie kule trafiają...
A jednak usnąłem. Zmęczenie zwyciężyło. Budzę się o
szóstej rano, por. "Babicz" jeszcze drzemie. Jestem przerażony. Już
widno, koledzy od dawna walczą, a ja jestem tu. Zaczyna się ruch,
wchodzą i wychodzą różni ludzie, widzę rtm. "Ruczaja". Melduję się i
proszę o zwolnienie do oddziału. Rotmistrz rozmawia chwilę z por.
"Babiniczem" i rozkazuje mi pozostać nadal i czekać. Czekanie jest nie
do zniesienia. Mija ranek, południe,siedzę jak kloc drewna. Wreszcie pod
wieczór por. "Babinicz" zwalnia mnie ze służby. Dodaje, że jest to
rozkaz odwołujący, więc mogę wracać do oddziału.
Nic z tego nie rozumiem, ale wszystko jest już
nieważne. Odmeldowuję się i pedzę na kwaterę. Nasi jednak nie wrócili,
są wiadomości o jakichś stratach. Biegnę do Instytutu Głuchoniemych, już
się ściemnia. Na rogu Mokotowskiej i pl. Trzech Krzyży spotykam naszą
sanitariuszkę "Myszkę", jest ranna w oko, obok na noszach leży "Wilke".
Pytam, gdzie są nasi, odpowiada, że wycofują się, koniec walki, nie mam
już po co iść, bardziej przydam się przy transportowaniu rannego
"Wilkego". Chwytam nosze, idziemy do szpitala na Mokotowskiej 55, a
"Myszka" opowiada:
- "O świcie objeliśmy stanowiska wyjściowe na Książęcej
7 i 9, w warsztatach Steyera, w domku Pniewskiego, w domku Ambasady
Chińskiej i w terenowych zagłębieniach skarpy. Z prawej strony
ubezpieczał nas jakiś 15-osobowy oddział. Połowa domku chińskiego była w
rękach Niemców i trzeba było zdobywać ją granatami, by oczyścić teren.
Niemcy są wyraźnie zaniepokojeni naszą akcją. Pokrywają całą skarpę
ogniem z broni maszynowej, strzelają od strony szpitala Św. Łazarza, od
Ludnej i Rozbrat, z wiaduktu mostu i od strony Sejmu. Nie widać, gdzie
są nasi z Czerniakowa, oddziały "Zośki" i "Parasola". Coraz większe siły
wprowadzają do walki. Zaczynają wybuchać pociski artyleryjskie,
trafiają w domy, wyrzucają fontanny ziemi na skarpie. Mamy straty,
trudno dotrzeć do rannych. Jesteśmy przyduszeni do ziemi tą nawałą
ognia. A jeszcze od Ludnej atakują dwa czołgi i od Sejmu czołgi. Niemcy
boją siębutelek z benzyną, utrzymują bezpieczną odległość, ale prażą.
Czy myślą, że jest nas cały pułk? Jakby tego wszystkiego było jeszcze za
mało, nadlatuje samolot i zrzuca bomby, ale ostrożnie, by nie trafić na
swoich. Słyszymy dwa wybuchy, daleko, koło pl. Trzech Krzyży. Nie
wytrzymał oddział z prawej flanki i wycofał się... My też u kresu sił.
Dużo rannych, ciągle nowi. Ciężko ranni: "Sęp", "Rymwid", "Wilke",
"Soból", "Kazuro"."
Opowiada, drży, słucham i drżę... Zginął "Maks", fajny
kolega z mojej konspiracyjnej drużyny, w kolejarskim mundurze, nawet nie
znam jego nazwiska... Zginął "Andraszek" z Dywizjonu "Jeleń", często
opowiadał o swym synku, razem z nim zginął "Kajtek", zawsze promienny
okularnik. Klęska.
Zostawiamy "Wilkego" w szpitalu Mokotowska 55, gdzie
już leżą "Soból" i "Kazuro". Wstępuję do szpitala Chopina 17, dokąd
zaniesiono "Sępa", "Chmielewskiego", "Sławomira", "Granicza" i innych.
Już nie idę do szpitala Marszałkowska 40, gdzie również umieszczono
naszych rannych, nie mogę, mam dosyć. Tylu rannych, nawet nasze
wspaniałe sanitariuszki "Jagienka" i "Myszka". A ja siedziałem w
dowództwie, jak za piecem. Dlaczego, po co? Mam do nich wielki żal, nie
przychodzi mi wówczas na myśl, że, być może, dzięki temu żyję.
Po paru godzinach, już nocą, wrócili z akcji na kwaterę
zupełnie wyczerpani koledzy: "Tetera", "Stach", "Marian", "Sapieha",
nasz dowódca "Żarski", "Wilk" i jeszcze paru. Tylko tylu zostało wraz z
sanitariuszkami "Igą" i "Lilką", wcześniej przybyłymi z rannymi, z
bojowego, sprawnego, dobrze uzbrojonego plutonu. W jeden dzień,
najczarniejszy dzień I plutonu I kompanii batalionu "Ruczaj".
Tej nocy zmarł "Kazuro", szesnastego września "Wilke",
siedemnastego "Soból". Wszyscy inni ranni powrócili do plutonu po
dłuższym czy krótszym leczeniu, z wyjątkiem "Sępa" i "Rymwida", którzy
długo jeszcze kurowali się, nawet w obozie jenieckim.