Jerzy Jezierski ps. "Jurek" bat. "Bełt" komp. "Budzisz"
Miałem wówczas 17 lat i pistolet "siódemkę" (na spółkę
z "Dryblasem"), sporo odwagi a przede wszystkim chęć poświęcenia się
dla Ojczyzny.
Gdy por. "Pełka" ogłosił, że potrzebni są ochotnicy do
akcji bojowej, z naszej drużyny zgłosiliśmy się we trzech: "Dryblas",
"Wtorek" i ja. Otrzymaliśmy rozkaz udać się do Agrilu na Nowym Świecie
8. Droga wiodła przez plac Trzech Krzyży, pod barykadą na Nowym Świecie i
dalej piwnicami Nowego Światu w kierunku Alej. W piwnicach było ciasno
od ludzi siedzących i leżących na tobołkach. Czułem strach tych ludzi,
znajdujących się w sąsiedztwie stanowisk niemieckich. W blasku świec
ludzie zwracali do nas twarze, pytając, jak długo to piekło będzie
trwało.
Gdy przyszliśmy do Agrilu, było tam już ze 40
powstańców. Stanęliśmy wszyscy w dwuszeregu, a por. "Mańkowski"
rozpoczął odprawę. Powiedział, że chodzi o odbicie Szkoły Pożarniczej,
którą Niemcy zajęli dziś rano. Zapoznał nas z rozmieszczeniem stanowisk
własnych i nieprzyjaciela. Pokazał szkic planu Szkoły i otoczenia. Całą
akcję podzielił na dwa oddzielne zadania: zajęcie oficyny wypalonego
budynku Nowy Świat 8/10, przylegającego do szkoły oraz uderzenie na
Szkołę. Powiedział:
- Odebranie tej szkoły jest ważne dla Powstania. Mając
ją w ręku Niemcy mogą wyjść na plac Trzech Krzyży i od tyłu zająć Aleje
Jerozolimskie. Atak na Szkołę będzie przeprowadzony od dachu i od
parteru.
Porucznik zwrócił się do wszystkich, aby wystąpili
ochotnicy do ataku od góry zaznaczając, że jest to akcja niebezpieczna, z
której nie ma odwrotu, jeśli się nie powiedzie.
Między innymi zgłosiła się nasza trójka. Od tej chwili, czekając na swoją rolę, byłem widzem rozpoczynającej się akcji.
Około godz. 17.00 drużyna sierż. "Żuka" przeszła pod
murami do przedniej części budynku, który miał być zajęty w pierwszym
rzucie i rozmieściła się w miejscach wyznaczonych. Wiedzieliśmy, że
tylna część budynku była zajęta przez Niemców. Jeden z naszych wychylił
się z otworu drzwiowego i otrzymał strzał w lewą pierś. Był to "Jur".
Wypowiedział jeszcze słowa: "O jak boli". Po akcji pochowaliśmy go w
ogródku za Agrilem. Odwiedziłem jego grób po wojnie i przed ekshumacją
zabrałem z niego bagnet i hełm, które to przedmioty mam do dziś.
Należało oficynę zająć, ale wszyscy się wstrzymali
porażeni śmiercią "Jura". I wtedy zobaczyłem, jak przez bramę wyszedł
młody powstaniec w hełmie z biało-czerwoną opaską, spokojnym krokiem
przeszedł podwórko, nie spiesząc się, odbezpieczał i rzucał granaty w
zabarykadowane do połowy okna parteru, skąd strzelali Niemcy. Nasi
skorzystali oczywiście z tego i natychmiast zajęli oficynę. Poza dwoma
zabitymi Niemcami nikogo w budynku nie było.
Nikt od "Bełta" nie znał tego młodego powstańca, który
przyczynił się do zdobycia oficyny. Był to bowiem żołnierz od "Osy"
Strz. "Tafon".
Po zajęciu oficyny, skąd miała wyruszyć jedna grupa
atakująca lewy parter Szkoły, przyszła kolej na nas. Ochotnicy
nacierający z dachu przeszli na szóste piętro Monopolu, który stał w
odległości kilku metrów (wydaje mi się, że 7-8 metrów) od Szkoły. Z okna
tego budynku mieliśmy przejść po kładce z drabiny na dach Szkoły i
czekać do momentu wystrzału z Piata. Miał do być dla nas sygnał, że
natarcie na parterze ruszyło i że my też mamy zaczynać.
Na 6 piętrze było nas chyba czternastu. Powiedziano
nam, że w Szkole są dwie klatki schodowe, łączące się ze sobą na każdym
piętrze korytarzem. Podzielono nas na dwie grupy i polecono każdej z
nich schodzić inną klatką schodową. Dowódcą naszej grupy był kapral
podchorąży "Grot" uzbrojony w peem.
Ja z "Dryblasem" mieliśmy jedną siódemkę i bagnet.
Reszta i tego nie miała. Wszyscy otrzymaliśmy po 2 granaty powstańcze.
Do dziś nie wiem, dlaczego tylko po dwa. Czy więcej nie było, czy też
nie mogliśmy więcej nieść, gdyż zapalały się przez potarcie. Granatów
nie mogliśmy włożyć do kieszeni, bo mogły wybuchnąć. Musieliśmy je
trzymać w dłoniach.
Drabina-kładka, po której mieliśmy przejść na dach
Szkoły, była bardzo wąska i długa. Po przerzuceniu jej przez okno na
dach Szkoły leżała poziomo. Siadaliśmy na nią okrakiem, trzymając w
każdej dłoni granat i tak przesuwaliśmy się do przodu. Wystarczyło
osunięcie dłoni, aby zwalić się w dół w z wysokości szóstego piętra.
Przypominam sobie wzruszenie żegnających nas
łączniczek i por. "Mańkowskiego", którego z tej akcji pamiętam, jako
niezmiernie ruchliwego i wszędobylskiego.
Gdy przeszliśmy na dach, łączniczki ściągnęły drabinę.
My przycupnęliśmy w kucki i na kolanach pod niskim murkiem okalającym
dach i pod kominem. Chodziło o to, aby nie zobaczyli nas Niemcy z
Muzeum. Czekaliśmy na sygnał z piata. Siedząc tak, zdałem sobie sprawę,
że w wypadku niepowodzenia akcji nasza grupa skazana jest na śmierć.
Odwrotu nie było, nawet po drabinie, gdyż wystrzelano by nas po kolei.
Nastrój w grupie był więc bardzo poważny.
Czas mijał, zaczynał się zmierzch, a sygnału nie
słyszeliśmy. Później okazało się, że wystrzału z piata nie dosłyszeliśmy
w nieustającej kanonadzie róznych wystrzałów.
Wreszcie z okna łączniczki dały nam znać, że należy ruszać. Natarcia z dołu nie słyszeliśmy.
Weszliśmy na schody. Nasza grupa szła prawymi schodami.
Zaczęliśmy schodzić w dół, kiwając sobie na każdym piętrze rękami, z
grupą idącą drugimi schodami, że wszystko w porządku.
We wnętrzu Szkoły było już bardzo ciemno. Po pożarze z
sufitu białe niegdyś kule mleczne stopiły się od gorąca i zwisały
długimi soplami. Z wypalonego sufitu i ścian odpadły tynk pokrywał
kawałami schody tak, że nie wyczuwało się stopni. W schodach były dziury
od pocisków,które trzeba było przeskakiwać lub trzymać się ściany.
Poręcze stały tylko miejscami.
Szliśmy jeden za drugim, jak najciszej, bez ustalonej
kolejności tak, że kolejność stale się zmieniała. Tylko podchorąży
"Grot" był zawsze na przedzie.
W tym czasie zaczęła się walka na przeciwległej klatce schodowej i od podwórka. Słychać było stamtąd strzały.
Na którymś piętrze, chyba drugim,usłyszałem okrzyk:
"Feuer!". Podchorąży "Grot" odpowiedział serią z peemu i w tym momencie
pistolet jego zaciął się. Podchorąży wycofał się za zakręt schodów, my
zaś z okrzykiem "hurra", ciskając granaty, zbiegliśmy piętro niżej.
Poniosło nas i po chwili bylismy bez granatów. Dowódca
dalej szarpał się ze swoim peemem, usiłując go zrepetować. Był moment
krytyczny. Bez dowódcy i jedynej osłony ogniowej, pozbawieni granatów,
byliśmy bezbronni.
Czekając na zrepetowanie peemu, by zdobyć sekundy
decydujące o naszym życiu, rzucałem w dół kawałki tynku licząc, że w
ciemnościach Niemcy nie dostrzegą, co to za "granaty", i nie odważą się
ruszyć w górę. Rzucali i inni, krzycząc cały czas "hurra".
Później nasze łączniczki opowiadały nam, że były
jeszcze w pokoju na 6 piętrze, z którego wyruszyliśmy, gdy usłyszały
nasze krzyki. Nasze "hurra" brzmiało tak przeraźliwie, że sądziły, że
Niemcy nas wyrzynają. Myślę, że odczuwaliśmy wtedy największy strach.
Wreszcie peem był gotów i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy
właściwie tylko ten pistolet maszynowy, "siódemkę" "Dryblasa" i mój
bagnet. Zeszliśmy szybko w dół za podchorążym "Grotem", który oczyszczał
drogę krótkimi seriami.
Na parterze, biegnąc korytarzem, pierwszy dopadł bramy "Grot", za nim "Wtorek", a "Dryblas" jako trzeci.
W tym momencie seria z peemu strzelającego zza
barykady skosiła "Wtorka", a na jego nogi upadł ranny "Dryblas".
"Wtorek" dostał w brzuch i leżał w pozycji półsiedzącej oparty o drzwi,
natomiast "Dryblas" miał przestrzelone oba uda.
"Grot"natychmiast wycofał się do korytarza i my
wszyscy skupiliśmy się wokół niego. Znajdowaliśmy się w odległości 1,5 m
od rannych kolegów i nie mogliśmy nic im pomóc, gdyż Niemiec strzelał
seriami bez przerwy.
Zauważyliśmy, że pociski rozwalały drzwi kilkanaście
centymetrów nad głową "Wtorka" i niżej nie schodziły. Później obejrzałem
miejsce, z którego strzelał Niemiec i zrozumiałem, dlaczego nie mógł
wykończyć obu rannych. Barykada w bramie była zrobiona z płyt
chodnikowych i sięgała po samo sklepienie. Zostawiono jedynie otwór
strzelniczy grubości jednej płyty chodnikowej. Był on niski a długi i
dlatego Niemiec nie mógł skierować lufy pistoletu ku dołowi. Mógł
strzelać tylko na wprost.
Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że natarcie z
dołu jest już przy nas, na zewnątrz budynku. Do bramy jednak chłopcy
wejść nie mogli.
Jakieś łączniczki podały namprzez okno granaty.
Później dowiedziałem się, że to była "Kasia" i "Oleńka". Granaty
przyniósł im w misce mały "Komar". Miał chyba 12 lat.
"Dryblasowi" krew uchodziła. Zaczął jęczeć. "Wtorek"
milczał. Mogłem przyjaciolom pomóc tylko słowem, bo granatami nie
mogliśmy rzucać w obawie o zranienie naszych dwóch kolegów. Rzuciłem
pasek od spodni "Dryblasowi", aby obwiązał nogę i zatamował krew.
Przypomniałem mu, że ma pistolet i wtedy "Dryblas" otrząsnął się.
Wyciagnął pistolet przed siebie i krzycząc "Niech żyje Polska!" zaczął
strzelać w otwór strzelniczy w barykadzie. Oczywiście trafił, bo strzały
Niemca umilkły.
W tym momencie nasi z podwórka znaleźli się w bramie.
Zobaczyłem "Lecha" i jeszcze jednego strzelca. I właśnie on pierwszy
wyszedł przez takie łamane wejście na drugą stronę barykady w kierunku
Muzeum. Za nim ja i jako trzeci "Lech".
Pod barykadą leżał na brzuchu Ukrainiec. Ten pierwszy
kolega wziął parabelkę, ja schyliłem się po lornetkę, a "Lech" podniósł
szmajsera. To był dla mnie cios. Nie miałem szczęścia.
Aby przeszukać Ukraińca oparłem granaty o
ścianę. Jeden z nich przewrócił się i zapalił. Cała trójka rozbiegła się
momentalnie. Ja popędziłem przed siebie, aż do zasieków z drutu
kolczastego, chroniącego Muzeum. Musiałem być już wyczerpany nerwowo,
ponieważ leżąc na tych drutach czekałem na wybuch. Dostałem odłamkiem
własnego granatu w kolano. Później okazało się, że nie było nawet
siniaka. Dobrze, że chociaż robiły huk!
Teraz odezwał się CKM z czwartego piętra Muzeum.
Prawdopodobnie Niemcy przestraszyli się, że atakujemy dalej. Było już
ciemno i było widać świetlne smugi pocisków.
Straciłem orientację i wyswobodziwszy się wreszcie z
zasieków, wyrywałem prosto przez te smugi pocisków do tyłu, do naszej
już Szkoły. Dostałem już tylko w palec u prawej dłoni i było mi później
wstyd za taką kiepską ranę i za puszczonego po frajersku szmajsera,
którym pysznił się "Lech".
Poszedłem szukać "Dryblasa". Leżał pod ścianą Agrilu i czekał na ewakuację.
Spotkałem się z nim po latach i wówczas powiedział mi,
że pierwsze moje pytanie było nie o jego zdrowie, lecz o to, gdzie jest
"siódemka". A gdy mi powiedział, że została w bramie, tam,gdzie był
postrzelony, to podobno go opieprzyłem. Zrugałem też podobno jeszcze
jakiegoś chłopca, który kręcił się koło rannych, chcąc im zabrać choćby
bagnet...
... Nie wiem, czy nie rozminę się z chronologią
wydarzeń. Wydaje mi się, że było to na drugi czy trzeci dzień po
zdobyciu Szkoły. Znowu my byliśmy w niej, bowiem stała się ona naszą
stałą placówką.
Podobno kiedyś odwiedził ją generał "Bór". Mówiono, że
nie wolno nam jej oddać, pod karą śmierci. Głupio brzmiało to słowo
"kara".
Trzeba dodać, że w akcji zajmowania, a następnie
obrony Szkoły, oprócz plutonu por. "Mańkowskiego" z kompanii "Budzisza"
brali również udział żołnierze kompanii por. "Wika".